Środa 22 listopada 2023 roku to wyjątkowy dzień dla wielu pokoleń kibiców, które wychowały się, oglądając w latach 80-tych na żywo wyczyny potężnego Widzewa lub słuchały później opowieści o nich z ust naocznych świadków. Tego dnia zaplanowano bowiem oficjalną premierę nowego wydania opowiadającej o tamtych czasach książki Wielki Widzew, która po wyczerpaniu pierwszego nakładu była praktycznie nie do zdobycia. My mamy dla Was jej kolejny pasjonujący fragment.
Juventus, który nie dość, że od czasu przejęcia sterów przez Giovanniego Trapattoniego pretendował do roli światowego hegemona, uchodził też za zespół, który nie traci zbyt wielu bramek. Zresztą w sezonie 1980/81 w pierwszych pięciu kolejkach Serie A Dino Zoff wpuścił ledwie cztery gole, co świadczyło o sile obrony. Ale trenerzy Widzewa, choć brzmiało to jak herezja, przekonywali, że łodzianie będą umieli rozbić defensywę Juve.
Chodakowski kontynuował, jakby nie zauważył reakcji Rozborskiego.
– Grają wolną piłkę. Szczególnie w pewnym sektorze boiska grają powoli, my wtedy musimy włączyć pressing, odebrać i od razu szybko przeprowadzać akcję. Mają kilku starszych zawodników, powyżej trzydziestki. I tu jest nasza szansa, szybki atak wprowadzi zamieszanie –analizował swoim charakterystycznym, spokojnym tonem.
Dzięki jego wierze piłkarze zyskali sporo pewności siebie. Te wszystkie wielkie nazwiska, które znali z telewizji, przestały robić na nich aż tak wielkie wrażenie. Chłodne spojrzenie Chodakowskiego sprowadziło Juventus do poziomu równorzędnego przeciwnika. Ledwie dostrzegalna szansa nagle zaczęła się przybliżać. […]
Wymuskani chłopcy z Turynu, jak nazwał ich Boniek, przyjechali do Łodzi z wyższością wypisaną na twarzach. Jakościowe, fikuśne ubrania i eleganckie opalenizny podkreślały ich wysoką klasę. Potem, w dniu meczu, wysiedli z autokaru ubrani w ciemne swetry i założone na to jednakowe marynarki z logo klubu z Turynu. Na miejscowych zrobiło to gigantyczne wrażenie. Wszystko to później miało jednak zniknąć. Za tą fasadą kryła się brutalność i wyrafinowane cwaniactwo. Ale teraz to gospodarze wyglądali jak źli chłopcy. Widzewiacy też wyróżniali się na tle szarego kraju i jeszcze bardziej szarego miasta, lecz był to styl raczej rockandrollowy, z powichrowanymi fryzurami, dzwonami, dżinsowymi kurtkami. Oczywiście byli ostrzy, nawet bardzo, ale nie tak podstępni jak rywale. Nikt nie lubił grać z Włochami.
– Anglicy byli żywiołowi. Owszem, grali świetnie, ale nie kalkulowali. Byli pewni siebie. Ta pewność ich niosła, dawała im siłę. Włosi to co innego. Wyrachowani, cwani, przeciw takim zawsze jest trudniej – mówi Rozborski.
Krótka i rzeczowa charakterystyka rywali dokonana przez Chodakowskiego okazała się stuprocentowo celna. Piłkarze Machcińskiego nie bawili się w grę w stylu oblężniczym. Wszystkie trzy bramki Widzew zdobył po błyskawicznych wypadach.
Pierwszego gola strzelił Andrzej Grębosz, który przychodził do Widzewa jako napastnik, ale jeszcze za czasów Bronisława Waligóry został przekwalifikowany na obrońcę. Nigdy nie został zawodnikiem na miarę reprezentacji, może dlatego, że popełniał trochę błędów, a może dlatego, że jego prawdziwe przeznaczenie, czyli grę na pozycji stopera, odkryto dopiero, gdy miał 28 lat. Grębosz należał jednak do piłkarzy trzymających drużynę, jej liderów. Poza tym był jednym z nielicznych środkowych obrońców w Polsce, którzy potrafili włączyć się w akcję ofensywną, w trudnym momencie wziąć na siebie odpowiedzialność za losy spotkania. Dla trenera był nieoceniony, bo stwarzał przewagę w ataku. […]
CZYTAJ TEŻ: Wielki Widzew. Życie po Bońku
Grębosz doskonale uzupełniał się ze Żmudą. Kontynuowali widzewską tradycję, wynikającą zresztą z logiki i znajomości tematu: dwóch pewnych środkowych obrońców, którzy dobrze grali w powietrzu, to był klucz do sukcesu. A Grębosz i Żmuda te warunki spełniali. Zresztą ten pierwszy nie krył, że ze wszystkich stoperów właśnie ze Żmudą współpracowało mu się najlepiej, bo reprezentant Polski imponował spokojem, tonował atmosferę w defensywie, nigdy nie dopuszczał do paniki. Dlatego „Adaś” mógł pozwolić sobie na ofensywne wyjścia i z tej umiejętności w meczu z Juve skorzystał fantastycznie. Rozpoczął i zakończył akcję. I choć Juventus wyrównał, to jednak Widzew w Łodzi był znacznie lepszy i ostatecznie wygrał 3:1 dzięki bramkom Grębosza, Pięty i Smolarka. Kilku piłkarzy wspięło się w tym spotkaniu na szczyty swoich możliwości, ze znakomitej strony pokazał się Krzysztof Surlit, który zapoczątkował dwie akcje bramkowe, dwie asysty zaliczył Boniek, a jedną Tłokiński.
– To był niezły mecz. Widzew nas zaskoczył, grał naprawdę dobrze, ofensywnie. Byliśmy pod wrażeniem klasy piłkarzy, oczywiście przede wszystkim Bońka. On był zawodnikiem najwyższej klasy światowej – opowiada Marco Tardelli.
Przed rewanżem Włosi, którzy robili wrażenie pewnych siebie, próbowali mimo wszystko wytrącić łodzian z równowagi. Najpierw widzewiacy czekali na lotnisku półtorej godziny na autobus, który załatwili działacze z Juventusu. Potem, jak mówi Machciński, gospodarze wysłali rywali na trening na jakieś podrzędne błotniste boisko, które kompletnie nie nadawało się do gry.
– Na pewno nie było tak, że lekceważyliśmy Widzew – powiedział mi Liam Brady, wówczas środkowy pomocnik Juve. – Znaliśmy dobrze siłę polskiej piłki, która była wtedy na topie. W samym Widzewie rzucał się w oczy Boniek, był wyraźnym liderem. Po pierwszym spotkaniu byliśmy zaskoczeni, ale w drugim mieliśmy już dużą przewagę. […]
Przy stanie 3:1 dla Juventusu turecki sędzia Talat Tokat nie uznał prawidłowej bramki Bońka i piłkarze z Łodzi nie mieli złudzeń, że mecz nie jest prowadzony w sposób obiektywny. Wcześniej arbiter nie reagował na brutalne zachowanie Claudio Gentile. O tym, jak prawdziwa była czarna legenda towarzysząca obrońcy reprezentacji Włoch, przekonał się przede wszystkim Marek Pięta.
– Prowokował, pluł. Gdy upadaliśmy razem, podawał mi rękę i stawał na stopie. Gdy sędzia nie patrzył, podbiegał i uderzał pięścią w plecy. Czułem się bezsilny, tak bardzo chciałem mu oddać – mówi Pięta.
Przy stanie 2:0 dla gospodarzy, gdy Widzew znajdował się w dramatycznym położeniu, właśnie ten skrzydłowy odpowiedział golem. W 59. minucie uciekł swojemu prześladowcy, doszedł do dośrodkowania Bońka i trafił z dwóch metrów do pustej bramki.
– Było to lepsze niż oplucie przeciwnika – mówi triumfalnie.
Juventus podwyższył jeszcze na 3:1, potem dominował w dogrywce. Widzewiacy uważają, że znowu najlepszym zawodnikiem gospodarzy był turecki arbiter. – Chciałem mu wpieprzyć, ale się powstrzymałem – komentuje Grębosz. Goście nerwowo odliczali czas do ostatniego gwizdka.
– Chcieliśmy dotrwać do karnych. Wiedziałem, że Józek je dla nas wygra. Zoff nigdy nie był specjalistą od jedenastek, a Józek tak. Sporo się na nich dorobił. Czasem robiliśmy konkursy. Jeśli wyciągnął jednego karnego albo dwa, wygrywał pieniądze. I zazwyczaj my płaciliśmy, a on zbierał – mówi Żmuda.
Piłkarze uklękli na środku boiska. Wszyscy oprócz Bońka. Jacek Machciński odwrócił wzrok. Teraz nie chciał patrzeć w stronę bramki, w której ustawiał się już Dino Zoff. Obserwował trenera rywali. Denerwował się, choć zwycięstwo było już niemal pewne. Liam Brady tylko odłożył egzekucję. Wcześniej Józef Młynarczyk obronił karne wykonywane przez Franco Causio i Antonio Cabriniego. Dla Widzewa trafili Tłokiński i Grębosz. Potem przyszła kolej Smolarka. Widząc jego niepewność, Boniek polał mu głowę zimną wodą.
– Zapomnij, że są kibice. Masz pokonać Zoffa – powiedział młodemu piłkarzowi.
Udało się. Za chwilę sam Boniek zadecydował o awansie. Nikt tak bardzo jak on nie zasłużył na tę bramkę. „Zibi” był zdecydowanym numerem jeden dwumeczu. Jego akcja bramkowa w Turynie dowodziła, że jest piłkarzem klasy światowej. Wykorzystany karny był tylko wykonaniem egzekucji odroczonej przez tureckiego sędziego, który w Łodzi na lata stał się symbolem niesprawiedliwości.
Kiedy Giovanni Trapattoni złapał się za głowę, patrzący w jego kierunku Machciński wyrzucił ramiona w górę. W tym momencie szaleństwa spokój zdawał się zachowywać tylko Józef Młynarczyk. Bohater był zmęczony. Za chwilę z zadumy wyrwali go koledzy. Młynarczyk już był na ich rękach, już szybował w powietrzu.
Gdy wrócili do szatni, ktoś ze sztabu Juventusu podarował im koszulki. Ale nie te, o które prosili, nie eleganckie meczowe, tylko stare treningowe. „Zibi” złapał za pudło, przeszedł do szatni rywali, uchylił tylko lekko drzwi i wrzucił stroje do środka. Nastąpił ostateczny akt poniżenia wroga. Widzew nie potrzebował jałmużny. W kraju czekało na nich 80 tysięcy złotych na głowę. Doliczając do tego 60 tysięcy za mecze z Manchesterem United, wychodziła całkiem niezła suma. Przeciętny Polak musiał na to pracować dwa lata. – Dołożyłem jeszcze 80 tysięcy i kupiłem sobie ładę – mówi Machciński.
Fragment pochodzi z książki “Wielki Widzew. Historia polskiej drużyny wszech czasów”, która ukazała się w serii #SQNOriginals i jest dostępna na ⏩ https://bit.ly/lodz-wielki-widzew. Patronem medialnym nowego wydania „Wielkiego Widzewa” jest serwis Łódzki Sport.