Jeden z moich znajomych, kibic ŁKS-u, stwierdził niedawno, że „Widzew złapał pana Boga za nogi”, bo jego głównym udziałowcem został Robert Dobrzycki. Nowy właściciel bardzo szybko przekonuje się jednak, że piłka nożna to nie jest normalny biznes, w którym większość rzeczy można przewidzieć i zaplanować.
W normalnym biznesie trzeba mieć pomysł, dobrych wykonawców, najlepszy sprzęt i perfekcyjną organizację, by mieć może nie 100-procentową, ale bliską temu pewność, że się powiedzie. W sporcie, a zwłaszcza w piłce nożnej, są jeszcze warunki, na które nawet najbogatsi i najbardziej doświadczeni (w biznesie) nie mają wpływu.
Na przykład szczęście. Gdyby w pierwszej połowie meczu z Pogonią Szczecin piłka po strzale Lindona Selahiego leciała kilka centymetrów niżej, Widzew prowadziłby 2:0 i prawdopodobnie zdobyłby trzy punkty. Wcześniej wyjątkowy pech sprawił, że w krótkim czasie kontuzji doznali dwaj podstawowi boczni obrońcy. Przed pechem można się zabezpieczyć, minimalizując ryzyko poprzez stworzenie licznej i wyrównanej kadry, co zapowiadał Robert Dobrzycki, lecz potrzeba na to więcej czasu niż miał Widzew pod jego rządami. Ale już na lot piłki i wysokość zawieszenia poprzeczki właściciel niestety nie ma wpływu.
PRZECZYTAJ TEŻ: Łódzkie déjà vu – odcinek kolejny
Kolejnym niebezpieczeństwem w realizacji ambitnych celów są ludzie, w tym przypadku sędziowie, którzy w tym sezonie Widzewa nie lubią. Słyszałem nawet opinię, że bogatemu nowicjuszowi w polskiej piłce – czyli Robertowi Dobrzyckiemu – trzeba pokazać miejsce w szeregu, bo u nas nie lubią ludzi, którym się w życiu powiodło. Nie wierzę w przypadki, zwłaszcza powtarzające się, dlatego jestem zdania, że decyzje VAR-u odbierające gole i unieważniające karnego, nie widzące fauli czy zagrania ręką poza polem karnym, nie były wypadkami przy pracy. Zwłaszcza, że większość z nich podejmowali ludzie, którzy zawsze wywoływali kontrowersje w spotkaniach Widzewa. Nie pomagały też Widzewowi oświadczenia szefów klubu, bo jak od dawna mówi się w polskim futbolu – z sędziami jeszcze nikt nie wygrał. Pamiętam, jak Tadeusz Gapiński przekonywał Franciszka Smudę, żeby powstrzymał się od komentarzy na temat ewidentnych błędów arbitrów, bo – jak twierdził – nic to nie pomoże, a na pewno zaszkodzi. Podobnie było zresztą z innymi trenerami.
Niewiadomą są też transfery, bo nigdy nie wiadomo, czy zawodnik będący gwiazdą w jednym klubie, odnajdzie się w innym. Tutaj mylą się nawet najwięksi – wystarczy przypomnieć Edena Hazadra w Realu Madryt czy Zlatana Ibrahimovicia w Barcelonie. W historii Widzewa też znalazłoby się wielu takich. Analogicznie jest z trenerami – nie poradzili sobie z widzewską presją choćby Grzegorz Lato, Wojciech Łazarek, Janusz Wójcik czy Wojciech Stawowy. Do tego grona dołączył Żelijko Sopić, fachowiec bardzo ceniony w Chorwacji. Nie rozstrzygniemy już, czy powinien dostać jeszcze szansę, bo okoliczności mu nie sprzyjały (patrz wyżej, czyli brak szczęścia i sędziowie), ale wyniki go nie obroniły.
Decyzja o zmianie była odważna, ale jeszcze odważniejsze jest postawienie na Patryka Czubaka. To nie pierwszy raz, gdy Widzew daje szansę nowicjuszowi. Ale kto nie ryzykuje, szampana nie pije. Malkontentom przypomnę tylko, że 30 lat temu zatrudniono człowieka, którego mało kto znał (tutaj Czubak ma dużą przewagę) i którego na początku mylono choćby ze Żmudą. Tak, chodzi o Franciszka Smudę, który przecież przed przyjazdem do Łodzi w roli strażaka nie poradził sobie w Stali Mielec, a wcześniej miał epizody – bez sukcesów – w Turcji i niższych niemieckich ligach. Czubak został rzucony na bardzo głęboką wodę, dużo głębszą niż wiosną, kiedy awaryjnie zastępował Daniela Myśliwca. Wtedy był strażakiem, dziś ma być budowniczym. Oczekiwania są dużo, dużo wyższe, a odpowiedzialność znacznie większa.
Muszę jednak przyznać, że dla mnie szokiem jest transfer asystenta z Odry Opole. Przyznam, że choć zajmuję się piłką od ponad 30 lat, spotkałem się z czymś takim po raz pierwszy. Ale skoro Real mógł kupić prowadzącego doping na trybunach, to Widzew może zapłacić za asystenta, który w poprzednich klubach sukcesów nie odnosił. Kto bogatemu zabroni…
Robert Dobrzycki jeszcze nie raz przekona się, że piłka nożna rządzi się swoimi prawami, a Widzew – o czym on już wie i podkreśla – nie jest zwyczajnym klubem. Tutaj koszulka piłkarza waży więcej niż u większości rywali, bo 17 tys. ludzi na stadionie i wiele więcej poza nim, wspiera piłkarzy, trenera i właściciela, ale też wywiera dużą presję, wymagając coraz lepszych wyników. Zwłaszcza dziś, kiedy oczekiwania tak bardzo wzrosły. Mam nadzieję, że wystarczy mu cierpliwości, niepowodzenia go nie zniechęcą, a wokół będzie miał doradców-fachowców, bo – jak mówił Ludwik Sobolewski – nawet najlepszy prezes (dziś właściciel) nie ma patentu na mądrość i czasami powinien posłuchać także tych, którzy mają inne zdanie. – Bo panie redaktorze, od każdego można się czegoś nauczyć – usłyszałem od twórcy wielkiego Widzewa.
1 Comment
mam nadzieję, że Pańskie rady zostaną TYLKO na tym, za często wprost żenującym portalu i nigdzie więcej nie “wyjdą”