Ilekroć jestem zimą w polskich górach wracają do mnie wspomnienia obozów kondycyjnych z czasów gry w piłkę. Najtrudniejszy okres w roku polskiego piłkarza to właśnie styczeń, luty.
Miesiące ciężkiej pracy, ładowania akumulatorów, jak to ładnie nazywają w prasie sugerując, że wystarczy włożyć wtyczkę do gniazdka. W praktyce to czas wylewanego litrami potu, ciągłego bólu, walki ze słabościami i własnym umysłem, który odmawia posłuszeństwa ciału. Rozum mówi dość, stop, koniec, nie dam rady a ciało jednak wykonuje, wydawałoby się niemożliwy już następny krok.
Czas przeklinania trenera i jego planów kondycyjnych, przeszacowujących nasze możliwości, wręcz sadystycznych w oczach zawodników, złośliwej aury, śniegu i mrozu, pieprzonych wzniesień górskich i śliskich, złośliwych stoków czyhających na chwilę nieuwagi wycieńczonego piłkarza. Czas szukania skrótów w drodze z gór do hotelu, czas łapania autostopu, gdy oczy zachodzą mgłą, a do ciepłego, przytulnego pokoju jeszcze dziesięć kilometrów po śniegu i lodzie.
Pamiętam obóz w Wiśle, gdy nie biegaliśmy w góry a robiliśmy okrążenia właśnie wokół bramek. Drużyna była podzielona po badaniach na trzy grupy pod względem możliwości wytrzymałościowych. Ja, całe życie w biegający w średniej grupie, wylądowałem, ku mojej zgrozie, w tej najlepszej. Widocznie zrobiłem życiówkę w badaniach.
POLECAMY! Transfery, czyli jak smakuje schabowy w sklepie z ziemniakami
Zegarki, czyli sport testery były tylko trzy, po jednym na każdą grupę i co trening zmieniał się zawodnik, który decydował o tempie biegu. Z przerażeniem w oczach, jak na skazanie, szedłem na zajęcia, gdy Koniar dostawał zegarek. Wiedziałem co się święci, był nie do zarżnięcia biegowo, mimo że na boisku w czasie meczów kotwiczył około szesnastki w kilkumetrowym okręgu.
Gdy tętno spadało poniżej progu, zegarek piszczał a my pędziliśmy kręcąc kolejne dwa kółka na bieżni i tak osiem razy. Słabsze grupy biegły statecznym krokiem, odpoczywały całkiem długo, chłopcy uśmiechali się do nas z politowaniem.
Wystartowaliśmy, Koniu pędzi na pełnej szybkości, zegarek piszczy. Trzymam się blisko, by nie zostać w tyle, bo to uwłacza mojej godności. Po pierwszej pętli mijamy trenerów wpatrzonych w stopery i wrzeszczących- za wolno! Koniu pędzi, zegarek piszczy…
Na sto metrów przed końcem drugiego okrążenia zegarek cichnie. Nie oddycham z ulgą, bo serce chce mi wyskoczyć z klatki piersiowej. Zatrzymujemy się w ciszy, ciężko sapię z rękami na kolanach, wpatrzony w śnieg. Po pięciu sekundach zegarek piszczy. Koniar pędzi. Ja za nim… Mam w dupie godność… mgłę przed oczami… i Koniara hen daleko.
I tak osiem razy.
Dziś patrzę w góry w styczniu czy w lutym i cieszę się tym co widzę, mimo, że zegarek czasem także piszczy.