Maciej Szczęsny, były bramkarz Widzewa, Legii i Wisły Kraków, czyli miast, które miały po dwie drużyny w ekstraklasie, pytany o najważniejsze derby w Polsce, stwierdził kiedyś, że żadne nie mogą równać się z łódzkimi.
Dokładnie nie jestem w stanie go zacytować, ale podkreślał, że w Łodzi o meczu Widzewa z ŁKS-em mówi się miesiąc przed i miesiąc po. Szczęsny miał szczęście grać w spotkaniach derbowych w czasie, gdy łódzkie kluby zaliczały się do najlepszych w Polsce – w 1997 roku Widzew po raz czwarty zdobył mistrzostwo, a w kolejnym sezonie na tronie zmienił go ŁKS. Żaden z moich kolegów – dziennikarzy z Warszawy i Krakowa nawet nie próbował wtedy dyskutować na temat wyższości rywalizacji o prymat w Łodzi z meczami Legii z Polonią czy Wisły z Cracovią, nie mówiąc już o Poznaniu, Trójmieście czy Śląsku.
Wcześniejsze derby – z lat 70., 80. ubiegłego stulecia znam bardziej z opowieści jego uczestników. Słyszałem wtedy, że przed i po meczu jego bohaterowie z obu zespołów spotykali się w kawiarni, zdarzało się też, że punkty zdobywał ten klub, który ich bardziej potrzebował. A że piłkarze należeli wówczas do najlepszych w kraju, potrafili stworzyć takie widowisko, że kibice wypełniający stadion nie orientowali się, że byli świadkami spektaklu, którego zakończenie było wyreżyserowane. Oczywiście, takie mecze były wyjątkami, lecz miały miejsce, gdyż, cytując niezapomnianego Leszka Jezierskiego, “punkty i tak zostały w Łodzi”.
Podobno przełomem był rok 1990, kiedy w większej potrzebie był broniący się przed spadkiem Widzew, jednak 13 kwietnia piłkarze ŁKS-u stwierdzili – ponoć – że słabych trzeba dobić i po golu Jacka Ziobera pokonali Widzew 1:0, przyczyniając się do jego spadku. Od tego czasu derby Łodzi podobno nie są reżyserowane i zajmując się nimi zawodowo przez niemal 30 lat nie słyszałem, żeby było inaczej. Z jednym niechlubnym wyjątkiem…
29 maja 1999 roku Widzew rozbił ŁKS na swoim stadionie 5:0, ale wtedy nawet dziecko siedzące na trybunach musiało się zorientować, że mecz nie był czysty. Do historii derbów przeszła ucieczka jednego z “bohaterów”, który w przerwie został zmieniony i nie czekając na drugą połową wyjechał ze stadionu.
Gdyby to ode mnie zależało, to spotkanie powinno być wymazane z historii derbów, bo chluby im nie przynosi.
Niestety, wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że w łódzkiej piłce nadchodzą chude lata, a o derbach będzie się mówić w kontekście kibolskich rozrób niż z powodu wysokiego poziomu. O tym jednak później…
CZYTAJ TEŻ: Maciej Terlecki: W Widzewie spokojniej podchodzono do starć z ŁKS-em
Teraz o czarnej stronie derbów Łodzi. Od kilku lat nie chodzę na mecze ŁKS-u z Widzewem, bo * po pierwsze – poziom jest bardzo słaby, a na trybunach więcej było bluzgów niż dopingu (nie uważam za doping przyśpiewek: j…ć Widzew czy ŁKS), a * po drugie – i najważniejsze – ich bohaterami stali się kibole. Wystarczy poczytać relacje z meczów i tego, co działo się wokół, żeby przekonać się, że więcej było o rozróbach, bójkach, spalonych flagach i szalikach, niż zachwytów czy choćby pochwał dobrej gry. Było wiele meczów derbowych, od których zaczynały się serwisy informacyjne wszystkich programów telewizyjnych i radiowych. Niestety, nie mówiono o golach i akcjach, ale o awanturach pod i na stadionie, a także na terenie miasta. Przypomnę tylko, że maszerujący na stadion zadymiarze potrafili spalić budynek, na szczęście opustoszały. W sobotę na stadionie nie będzie kibiców ŁKS-u, którzy zostali ukarani m.in. za ostrzelanie racami sektora z widzewiakami.
Choć oba kluby na razie rozczarowują, to – mam nadzieję – rywalizacja o prymat w mieście zmotywuje ich na tyle, że stworzą prawdziwe widowisko. Oby!
derby ŁodziJarosław BińczykkiboleŁKS ŁódźMaciej SzczęsnyWidzew Łódź