W tę smutną rutynę Igora Sypniewskiego weszliśmy prawie 10 lat temu wraz z Pawłem Hochstimem z propozycją, by spisać jego wspomnienia. Na początku w ogóle nie chciał o tym słyszeć, tak samo jak przez wiele lat potrafił odmawiać wywiadów, by po krótkim spotkaniu – „tylko nie do gazety, pamiętaj!” – stwierdzać, że powie szczerze wszystko, co leży mu na sercu. I mamy to napisać. Teraz było podobnie. Wraz z ojcem Stefanem, który poświęcił Igorowi właściwie całe życie i który był z nim aż do swojej śmierci, Igor zdecydował, że wszystko szczerze napiszemy: by coś po nim zostało, by jego historię poznali kibice, także ku przestrodze. Kolejnym argumentem były oczywiście finanse – w domu Sypniewskich komfort finansowy czuć było właściwie tylko podczas kariery Igora. Choć i wtedy Igor nieprawdopodobnie przyciągał złych ludzi, którzy albo go oszukiwali, albo sprowadzali na złą drogę, wiodącą w zupełnie innym kierunku niż ścieżka na piłkarski szczyt.
Spotykaliśmy się w bloku przy ul. Sukienniczej kilka razy w tygodniu, najczęściej na dwie-trzy godziny. Na więcej Igor nie miał siły, czuł się zmęczony, choć często więcej mówiliśmy my lub jego tata, przypominając historie z boiska i spoza niego, czekając tylko, by Igor dopowiedział to, o czym zapomnieli koledzy, do których dzwoniliśmy, lub czego nie napisały gazety. Wycinków poświęconych Igorowi Stefan Sypniewski miał bardzo dużo, zbierał wszystko. Niestety, wtedy 40-letniemu Igorowi pozostały już tylko wspomnienia a ojcu, który syna kochał ponad wszystko i który starał się przez całe życie roztaczać nad nim ochronny parasol opinie, że „wszyscy wokół zniszczyli Igora. A gdyby wiedział, nigdy by go do futbolu nie zachęcał i na żadne treningi nie prowadzał. Choć miał talent większy od Lubańskiego”.
„Miał talent większy od Lubańskiego” – to zdanie także słyszeliśmy w Łodzi często, nie tylko z ust pana Stefana. Niestety za tym talentem nie poszedł talent do pracy. Igor dojrzewał na Kozinach i na Bałutach, nie stroniąc od alkoholu. To trudne łódzkie rewiry. Blizna na policzku pozostała po uderzeniu butelką w jednej z bójek, choć wszyscy raczej Igora lubili. Nawet gdy wszedł już w świat większej regionalnej piłki, gdy seryjnie strzelał gole dla Ceramiki Opoczno, potrafił po powrocie z meczu, w którym dał klubowi zwycięstwo usiąść na murku i wypić piwo z mniej lub bardziej znajomymi blokersami. Albo dwa piwa. Albo dwanaście. Czemu nie. Najważniejsze, że dobrze się tam czuł – gdy stawiał i gdy wszyscy go akceptowali. Podobne historie zdarzały mu się zresztą również tuż przed meczami, a nie tylko po – sam opowiadał, jak upił się w hotelowym pokoju przed meczem Ligi Mistrzów na Old Trafford. Meczem, za który był niesamowite wręcz chwalony, gdy wydawało się, że wielka kariera stoi przed nim otworem. To był listopad 2000 i przedostatni występ Igora w elitarnych rozgrywkach, w których jedynego gola strzelił rok wcześniej Arsenalowi. Rok po występie w Manchesterze Sypniewski grał już w Radomsku, próbując ratować Ekstraklasę dla tamtejszego RKS.
Ten czas w Radomsku też był ciekawy – Igor potrafił przejechać pożyczonym od właściciela klubu jaguarem trasę z Łodzi na samej feldze, bo nie umiał zmieniać opon. Ale tam ludzie się nim zaopiekowali, dali zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. W efekcie trafił do reprezentacji Polski i gdyby nie transfer do Wisły – otrzymał tam kosmiczną wręcz pensję – pewnie błyszczałby też wiosną i pojechał na mundial do Korei. Krakowa nie uniósł jednak mentalnie, zniknął na wiele tygodni i do końca żył w przekonaniu, że krakowski klub wysyła za nim szpiegów, którzy mają go zniszczyć. To informacja dla tych, którzy uważają, że alkohol był jedynym problemem. Depresja, lęki, samotność – życie Igora, tak jasne w świetle jupiterów na wielkich stadionach, było tak naprawdę bardzo mroczne. I poza ojcem oraz matką nikt nie miał do niego dostępu, bo cała rodzina uważała, że nikt tego nie zrozumie.
Ratunkiem miała być Szwecja i początkowo była. Genialny czas w Halmstad i szczęśliwy Igor strzelający gola za golem w drużynie Jonasa Therna. Wybitny pomocnik był dla Sypniewskiego niczym ojciec, opowiadał mi w rozmowach telefonicznych, że długo rozmawiali nawet bez tłumacza, nawet gdy się nie rozumieli ze względu na barierę językową. Wystarczała im jednak wzajemna więź. Ale nawet Thern i komfortowe otoczenie nie wystarczyły – Igor podjął próbę samobójczą, gdy przestraszył się, gdy wydawało mu się, że ktoś pod oknem mówi po polsku.
Nie chcę tu opisywać kariery Igora, ale te historie warto przypomnieć, bo pokazują stopień jego zagubienia. Podobnie zresztą jak kłopoty z prawem, gdy oskarżono go o przemoc w rodzinie – bliscy chcieli potem wycofać zeznania, ale piłkarz trafił do celi. („Wszyscy zawsze byli przeciwko Sypniewskim” – kwitował pan Stefan.). Podobnie jak opowieści o sznurkach spuszczanych z okna mieszkania na Sukienniczej, gdzie rodzice zamykali dorosłego syna na klucz idąc na zakupy – do tych sznurków „koledzy” przyczepiali butelki zakupione za zrzucone przez Igora pieniądze. Prawdziwi przyjaciele by tego nigdy nie zrobili, ale tych było jednak zbyt mało.
Pisząc książkę, wchodząc w ten świat, próbowaliśmy z Pawłem Igorowi pomóc. Przy każdym spotkaniu starałem się wyciągnąć go z domu, namawiałem by spacerem poszedł na spotkanie z coraz starszym synem, by wracał do życia. Dzwonili byli piłkarze ŁKS, ludzie, którzy chcieli jakoś pomóc Igorowi znów zacząć żyć, a nie tylko egzystować, budzić się i spać. Nawet, gdy na chwilę dopuszczał ich bliżej – szybko znów odpuszczał. Znów zamykał się w dusznym, zadymionym pokoju z teledyskami z YouTube’a. Nawet piłkę rzadko oglądał. Jak kiedyś przyznał w naszych rozmowach: patrząc na tych gości w telewizji zawsze miał wrażenie, że sam był lub nawet wciąż jest znacznie lepszy. Wtedy był już po wylewie – sam nie wiedział, kiedy go przeszedł – więc lepiej by nie grał, ale pamiętając jak prezentował się w Szwecji, gdy niemal nie trenował a był porównywany do Zlatana Ibrahimovicia, można było przyznać mu rację. Jego miejsce było po drugiej stronie ekranu.
Gdy rak zabrał Igorowi tatę i mamę została mu już tylko droga w jednym kierunku. W dół wiodła od dawna, później stała się jeszcze bardziej stroma. Straciliśmy kontakt parę lat temu. Wyprowadziłem się z Łodzi, czasem do siebie dzwoniliśmy, ale Igorowi najłatwiej się zawsze rozmawiało, gdy miał przed sobą nie tylko rozmówcę, ale i butelkę piwa. Słyszałem, że źle wygląda, ale gdy zobaczyłem go wiosną na stadionie ŁKS, przed jednym z meczów, sam byłem zszokowany. Postarzał się tak, że mógłbym go nie poznać, gdyby nie głos i gdyby nie fakt, że wyglądał dokładnie tak, jak starszy od niego wiele lat tata Stefan. Był bardzo zaniedbany. Ale ci, co widywali go częściej mówili, że nadal pomóc sobie nie da.
Pogadaliśmy kilka minut, na koniec poprosił, by pożyczyć mu 50 złotych – prosił tak wielu znajomych pod stadionem. Część dawała, mówiąc tak jak ja, by nie oddawał, ale by też obiecał, że większość wyda jednak na ważniejsze potrzeby niż piwo. Chcieliśmy w to chyba wierzyć ze smutkiem patrząc, jak Igor przegrywa kolejny mecz. Przegrywaliśmy wraz z nim.
Igor Sypniewski mógł być wybitnym piłkarzem. Miał gigantyczny talent, niesamowitą szybkość, fantastyczną technikę. Dużo gorszy niż to, że zmarnował wielką karierę jest jednak fakt, że przegrał też szansę, by prowadzić normalne życie u boku kochającej żony, wychowując dzieci.
Igor za tydzień skończyłby 48 lat. Gdy młodo odchodzi tak barwna postać wiele osób zastanawia się, jak wiele przeżył i jak wiele miał jeszcze dobrego przed sobą. Tu jest inaczej. Igor tych dobrych, kolorowych lat miał w życiu zdecydowanie za mało, a często i wtedy kolory nie były tak jaskrawe. Więcej w jego życiu było jednak mroku, z którego ani sam nie umiał wyjść, ani nikt nie potrafił go trwale wyciągnąć. Teraz nie musi się już niczym martwić ani niczego obawiać.
Żelisław Żyżyński, Canal+Sport