11 listopada to nie tylko Święto Niepodległości, ale i smutna rocznica dla kibiców Widzewa. Tego dnia zmarł Ludwik Sobolewski, legendarny prezes klubu, twórca jego potęgi.
Miałem to szczęście, że poznałem pana Ludwika. Dla mnie, wtedy młodego dziennikarza, był kimś mitycznym, kultowym. Dlatego przeżyłem szok, gdy idąc do kawiarni pani Basi Jarneckiej (na piętrze budynku klubowego), natknąłem się na prezesa wychodzącego ze swojego gabinetu. “Dzień dobry panie Jarku” – powiedział, a ja byłem w szoku, że ktoś tak wielki wie, jak mam na imię.
Zaprosił mnie na herbatę i zaczęliśmy rozmawiać o drużynie, a właściwie to pan Ludwik mnie wypytywał. Był to początek lat 90. Zaskoczony zapytałem, dlaczego interesuje go opinia kogoś, kto przy Nim jest jak przedszkolak. Odpowiedział słowami, których nigdy nie zapomnę: “Bo od każdego można się czegoś ciekawego dowiedzieć, nauczyć”.
Pan Ludwik zdradził mi, że jego największym rozczarowaniem transferowym był Jery Krawczyk, strzelający gole w Motorze Lublin jak na zawołanie, a w Widzewie zupełnie zagubiony Tuż za nim był Edward Lonka z Polonii Bytom. Że każdy się może pomylić, bo piłka tylko na pozór jest prosta. Zdradził mi też, że zarobił na Dariuszu Dziekanowskim. Kupił go z Gwardii Warszawa za 21 mln zł (otwarcie o tym mówił, co wtedy wywołało szok w socjalistycznym kraju i państwową kontrolę), a sprzedał za ponad dwa razy więcej a dodatek sprowadzając z Legii Kazimierza Putka i Wiesława Ciska.
Dostałem prywatny numer telefonu, często rozmawialiśmy oficjalnie i nieoficjalnie. Razem z Jacek Sarzałą zrobiliśmy wywiad, gdy kilku współwłaścicieli Widzewa wpadło w duże kłopoty. Pan Ludwik powiedział wtedy: “Choćby wszyscy trafili do więzienia, Widzew i tak będzie istniał”.
Dziś bardzo żałuję jednego, że nigdy nie skorzystałem z zaproszenia, by odwiedzić pana Ludwika w domu. Przede wszystkim brakowało mi albo odwagi (tak, wstydziłem się), a czasami czasu… Z pewnością był to jednak jeden z największych ludzi, z jakim zetknąłem się jako dziennikarz. Człowiek, który już za życia był legendą i naprawdę wyprzedził swoją epokę. Na przykład dlatego, że jako pierwszy w Polsce wymyślił, że miejsce wielkich zakładów pracy mogą zająć biznesmeni. I tak powstał Widzew, który awansował do Ligi Mistrzów. Stojący wtedy na czele klubu Andrzej Pawelec otwarcie przyznawał, że słucha rad wielkiego prezesa. Andrzej Grajewski też się konsultował z Ludwikiem Sobolewskim, jednak ambicja nie pozwalała mu przyznać się do tego publicznie.
Gdy nie udało się wykorzystać sukcesu, jakim była gra i pieniądze zarobione w LM, Ludwik Sobolewski kolejny raz spróbował uratować klub. W 1998 roku został prezesem spółki i wymyślił, żeby sprzedać ją ówczesnemu właścicielowi Bakomy, który był zainteresowany. – To dla nas szansa na dalszy rozwój, bo w obecnym układzie niczego nie osiągniemy – mówił rozmowie ze mną. Rozmawiał z głównymi akcjonariuszami, pomagał w przygotowaniu transakcji. Nie udało się, bo skonfliktowani dotąd właściciele się zjednoczyli się i rozmyślili. Wtedy Ludwik Sobolewski ostatecznie odsunął się od Widzewa.
Skończyło się to bankructwem na początku XX wieku, kiedy na ratunek pospieszył Zbigniew Boniek, któremu Ludwik Sobolewski pomógł stać się wielkim.
Ludwik Sobolewski zmarł 11 listopada 2008 roku. Dokładnie osiem ad później odszedł kolejny wielki widzewiak: Marek Pięta, wynaleziony przez prezesa Sobolewskiego i jego ludzi w Wałbrzychu. Napastnik wielkiej drużyny, która wyeliminowała z europejskich pucharów Juventus Turyn. Pięta pokonał wówczas Dino Zoffa zarówno w Łodzi (3:1), jak i w rewanżu (1:3).