Alessandro Chiappini stworzył potwora. W sezonie zasadniczym jego zespół wprost pożarł resztę ligi. Skala dominacji łodzianek była porażająca – wygrały dwadzieścia ligowych meczów z rzędu, w których tylko trzykrotnie musiały rozgrywać tie-breaka; w pierwszym miesiącu rywalizacji nie przegrały choćby jednego seta. Wejść na najwyższy poziom w jednym czy w drugim spotkaniu to dla wielu zespołów cel sam w sobie, ale utrzymać równą dyspozycję przez cztery miesiące, od października do marca – to dopiero sztuka godna najwyższego uznania. Przecież zaledwie dwa mecze dzieliły Biało-Czerwono-Białe od tego, by kończyć sezon zasadniczy z zaszczytnym tytułem niepokonanych.
Po pierwszej prostej sezonu, którą łodzianki przemknęły z szybkością światła zaczęły jednak piętrzyć się kolejne trudności. W lutym poważna kontuzja Klaudii Alagierskiej-Szczepaniak, która sprawiła, że musiały kończyć sezon z dwoma środkowymi w składzie, w marcu zimny prysznic na koniec rundy zasadniczej – porażka w pięciosetowym boju z Chemikiem Police, wreszcie w kwietniu turniej finałowy Pucharu Polski, który do dziś pozostaje łyżką dziegciu w beczce miodu, jaką jest bez wątpienia ten sezon.
W Nysie tryby machiny Chiappiniego się zacięły – w dwa dni jego zespół zagrał dziesięć setów, dwukrotnie trwonił dwusetową przewagę i musiał walczyć o zwycięstwo w tie-breakach. W półfinale się udało, w finale lepszy okazał się Chemik. Sport bywa okrutny – możesz przez cały sezon dominować, możesz wielokrotnie udowadniać wyższość nad rywalkami, a potem o tytule decyduje jeden mecz, dyspozycja dnia, sędziowska decyzja, kilka indywidualnych akcji. Taka porażka potrafi zaboleć (wiedzą coś o tym także koszykarze ŁKS-u Coolpack). Ten dotkliwy cios jednak tylko wzmocnił łódzki zespół – zahartował, stał się lekcją odporności, utrzymywania zimnej krwi, zarządzania kryzysem.
Szybki marsz przez fazę play-off doprowadził ełkaesianki do finału, w którym zmierzyły się dwie bezapelacyjnie najlepsze drużyny tego sezonu. Pierwsze dwa mecze były zderzeniem ze ścianą. Warunki dyktowały Rysice, a łodzianki zupełnie nie przypominały zespołu, który znaliśmy z sezonu zasadniczego – nie były w stanie odnaleźć właściwego rytmu, pozbierać się, zacząć grać siatkówki, do której nas przyzwyczaiły. Przyznaję, gdy widziałem, jak były rozsypane, jak nie reagowały na kolejne partie wygrywane przez rywalki; gdy przy stanie 0:1 w meczach przegrały drugiego kolejnego seta w ogłuszająco głośnym, nakręconym, wypełnionym kibicami Podpromiu – bałem się o dalsze losy finału.
Kiedy nastąpił punkt zwrotny? Dla mnie to końcówka trzeciego seta tamtego spotkania – wyszarpana, wyrwana rzeszowiankom, zresztą jak cała finałowa rywalizacja. Przyjęcie Pauliny-Maj Erwardt, piłka frunąca pod sam sufit Podpromia, zdezorientowany wzrok śledzących ją gospodyń i wściekłość Stéphane’a Antigi, gdy, upadając na ziemię nieoczekiwanie skleiła się z linią końcową – to dla mnie najważniejsze migawki tamtego spotkania. A potem oczywiście, piąty, decydujący set, w którym łodzianki nie utraciły rozpędu pomimo fatalnej kontuzji Zuzanny Góreckiej.
Kolejny zastrzyk wiary dał im bez wątpienia trzeci mecz – ostatni set wygrany do 13 udowodnił, że są w stanie zostawić rywalki daleko w tyle, a Julita Piasecka, zaliczając prawdziwe wejście smoka, potwierdziła, że może dźwigać na swoich barkach ciężar gry także w spotkaniach o największą stawkę. Ostatni mecz to nerwy, nerwy i jeszcze raz nerwy. No i ten niesamowity tie-break, w którym banda Chiappiniego triumfowała, choć na tablicy wyników było już 8:12.
To mistrzostwo smakuje wyjątkowo. Po pierwsze dzięki temu, że zdobyte zostało wbrew przeciwnościom i kryzysom – kontuzjom kluczowych zawodniczek, porażkom w najważniejszych meczach, nieoczekiwanym (i niepożądanym) zwrotom akcji. Po drugie dlatego, że jest absolutnie bezdyskusyjne i w pełni zasłużone – łodzianki wyraźnie udowodniły swoją dominację zarówno na przestrzeni całego sezonu zasadniczego, w którym liczy się regularność i umiejętność utrzymania wysokiej formy, jak i w pojedynczych, decydujących meczach rozgrywanych pod presją wyniku.
Do drużyny Chiappiniego jak ulał pasuje określenie „mentalne potwory” wprowadzone do sportowego słownika przez Jürgena Kloppa po tym, jak jego piłkarze wyrzucili Barcelonę z Ligi Mistrzów pomimo porażki 3:0 w pierwszym meczu. Odporność psychiczna, wytrwałość i determinacja ełkaesianek w dążeniu do celu były niesamowite. Udowodniły je, gdy przez cztery miesiące pozostawały niepokonane w lidze, imponowały nimi, grając najważniejszą i najbardziej wymagającą część sezonu bez kluczowych zawodniczek (trzy miesiące bez podstawowej środkowej!); to one były ich siłą, gdy wyszarpały zwycięstwo w niesamowitym tie-breaku w Rzeszowie. Strach, że po kapitalnym sezonie zasadniczym trofeum znów ucieknie im sprzed nosa w jednym, decydującym starciu musiał zajrzeć im w oczy. A one mu się prosto w oczy zaśmiały.
Wielką siłą ŁKS-u Commercecon była zespołowość. Owszem, zespół ciągnęły liderki – Roberta Ratzke w pełni zasłużenie została MVP ligi w sezonie zasadniczym, Valentina Diouf imponowała skutecznością w kluczowych meczach, Paulina Maj-Erwardt wprawiała siatkarskich ekspertów w zachwyt, przyjmując atomowe zagrywki Ann Kalandadze. Ten zespół miał jednak więcej bohaterek – Aleksandra Gryka, która rozpoczynała sezon w kwadracie dla rezerwowych kapitalnie załatała dziurę po Alagierskiej, Julita Piasecka udowodniła klasę w kluczowym momencie finałów. Może w najbardziej wymowny sposób siły biało-czerwono-białego kolektywu dowodzi to, jak znaczący wkład w mistrzostwo miały zawodniczki pełniące na pierwszy rzut oka dwie najbardziej niewdzięczne funkcje w zespole – Angelika Gajer i Kinga Drabek, czyli zmienniczki odpowiednio Roberty Ratzke i Pauliny Maj-Erwardt. Pierwsza z nich przez cały sezon zaskakiwała rywalki kąśliwymi zagrywkami, a w kluczowym momencie drugiego finałowego meczu zaraziła koleżanki energią i entuzjazmem, mocno przyczyniając się do odwrócenia jego losów, a druga – grając jako libero, sięgnęła po tytuł MVP spotkania (w meczu z Roleskim Grupą Azoty Tarnów), wspierała też zespół jako przyjmująca.
Na medal zasługuje trener Chiappini, który zbudował w swoich siatkarkach wiarę i pewność siebie, które okazały się kluczowe w najważniejszym momencie sezonu; dzięki częstej rotacji dał im przekonanie, że każda z nich jest ważnym elementem biało-czerwono-białego mechanizmu. Na medal zasługuje prezes Hubert Hoffman, który skompletował wyrównaną ekipę z szeroką ławką, a w decydującym momencie sezonu nie wahał się przeprowadzić transferu medycznego na zaledwie na dwa mecze. Na medal zasługują wreszcie kibice, którzy szczelnie wypełniali Sport Arenę im. Józefa „Ziuny” Żylińśkiego, po raz kolejny wprawiając swoim dopingiem w osłupienie całą siatkarską Polskę; jeździli za swoją drużyną po całym kraju i po odległych zakątkach Europy.
Siatkarki Alessandra Chiappiniego dostarczyły do biało-czerwono-białej gabloty 23. złoty medal w sportach zespołowych. Dały kibicom wiele momentów, które zapiszą się złotymi zgłoskami w historii siatkarskiego (i nie tylko) ŁKS-u. Seria dwudziestu meczów bez porażki, wielki triumf nad Fenerbahçe – jedną z najlepszych siatkarskich drużyn na świecie, trzymająca w napięciu finałowa rywalizacja z DevelopResem to wydarzenia, które zapełnią jedne z najpiękniejszych kart najnowszej ełkaesiackiej historii.
No a „kur*a mać, andiamo girls” trenera Chiappiniego, który udowodnił, że jest nie tylko poliglotą, ale i człowiekiem o złotych ustach powinno zająć na lata zasłużone miejsce w słowniku ełkaesiackich powiedzonek i frazeologizmów.