Och, ten nieszczęsny czas dla reprezentacji Polski. Janusz Niedźwiedź, do wczoraj trener Widzewa, zapłacił głową za tę przerwę (przepraszam – utratą pracy). Śmiem twierdzić, że gdyby nie ona, szkoleniowiec dalej byłby w Widzewie, bo na zmianę nie byłoby po prostu czasu.
Jakie znaczenie dla jego losów miała porażka w Warszawie z Legią 1-3? Niewielkie… Gdyby jednak w 47. minucie Jordi Sanchez trafił do bramki stołecznej drużyny, nadal zapewne trener opowiadałby wszystkim wokoło o zrealizowanym planie, świetnej dyspozycji jego podopiecznych i twardej, męskiej walce. Ale tak naprawdę Pan Janusz najwięcej ma do zawdzięczenia Dominikowi Kunowi, którego szaleńczy rajd i gol w meczu z Miedzią w Legnicy uratował mu skórę (pracę). Niedźwiedź jednak dziękować nie potrafi lub szybko zapomina. W efekcie Dominik stracił miejsce w jedenastce. Owszem, stracił też formę, ale czy to naprawdę tylko jego wina? Doskonale w roli „jokera” spisywał się Kristoffer Normann Hansen, strzelając efektywne gole. Niejako w rewanżu i podziękowaniu trener odstawił go od składu, a później całkowicie z niego zrezygnował. Wolał promować bardzo słabego Zjawińskiego lub innych piłkarzy z przeciętną formą.
NIE PRZEGAP: Widzew. O czym myśli Myśliwiec?
Na zakończenie pracy w Łodzi Janusz Niedźwiedź podziękował w Internecie za pomoc i współpracę wszystkim, ale zapomniał o dziennikarzach, na których raczej narzekać nie powinien. Przychylne mu klubowe media, wstrzemięźliwe i miało krytyczne osądy pozostałych mediów krzywdy mu raczej nie zrobiły. Chyba w pewnym momencie łódzki trener zaczął żyć w oderwaniu od rzeczywistości. Już w pierwszym sparingu z Odrą Opole w Warcie nowy piłkarz Da Silva raził brakiem koordynacji i słabą motoryką. JN z uporem godnym lepszej sprawy postawił na tego nowego, lecz „elektrycznego” obrońcę. Pozbyto się bez żalu stabilnego, lecz grającego bez fajerwerków, Martina Kreuzrieglera. I w efekcie po siedmiu kolejkach Da Silva obejrzał już dwa razy czerwoną kartkę, a powinien więcej. Raz bardzo pobłażliwy dla jego „popisów” był arbiter.
Największe zagrożenie Niedźwiedź robił swoimi dziwnymi zmianami. Kto w to nie wierzy, niechaj prześledzi je choćby na przykładzie ostatniego meczu z Legią. Ewidentnie szkoleniowiec osłabił drużynę. Miał nasz Pan Janusz swoich „pupili” i tych których szczerze nie lubił. Niestety, w zacietrzewieniu popełniał błędy strzelając sobie „w stopę”, stawiając na złe, słabe konie. Pozostałym nie dał startować w wyścigu. Był także w swoich pomeczowych wypowiedziach przyzwoity i przewidywalny. Jestem jednak, oceniając jego pracę, zdecydowanym przeciwnikiem wprowadzania kamer do szatni drużyny. Każdy potrzebuje trochę intymności w tak napiętych emocjonalnie momentach. A obecność telewizji sprawia, że piłkarze i szkoleniowcy przestają być spontaniczni, udają kogoś innego i „grają” jak to na szklanym ekranie.
Trudny, ba, niebezpieczny zawód trenera wymaga czasem innych, specyficznych metod współpracy z zespołem. Karykaturalnie wygląda to jak po meczu piłkarze zasłaniają sobie usta w trakcie rozmowy, jakby przed chwilą nie grali w piłkę, lecz byli z wizytą u początkującego stomatologa.
CZYTAJ TEŻ: Jordi Sanchez z golem kolejki
Trener Niedźwiedź bardzo jednak wierzył w swój i asystentów warsztat i niestety popełnił wiele błędów. To nic zdrożnego, ale trzeba je także potrafić naprawiać i to w trakcie meczu.
Łaska kibiców na pstrym koniu jeździ. Dlatego nie dziwi mnie najpierw hejt wobec szkoleniowca, a teraz słodkie pożegnania i podziękowania. Prawda jest zupełnie inna. Zespół gra bardzo przeciętnie, a wielu naszych piłkarzy jest dalekich od dobrej dyspozycji. Nie zapominajmy jednak o jednym. To nie Zarząd zwolnił trenera, lecz Janusz N sam się do tego przyczynił. Swoja pracą, a właściwie brakiem jej efektów. I pomyśleć, co by to było, gdyby Jordi Sanchez w 47. minucie meczu z Legią trafił do siatki i Widzew objąłby prowadzenie. Zachowane byłoby status quo.
Dariusz Postolski, dziennikarz, komentator sportowy, ekspert Radia Łódź
Dariusz PostolskiJanusz NiedźwiedźPKO EkstraklasaWidzew Łódź