Czy jeszcze istnieje coś takiego jak przywiązanie do klubu? Przypuszczam, że wątpię – jak mawiał klasyk. I utwierdzam się w przekonaniu, że coraz mniej przypuszczam oraz coraz bardziej wątpię.
Od dawna zamierzałem o tym napisać, ale wstrzymywała mnie nadzieja, że ta piękniejsza strona sportu jednak istnieje. Że to nie tylko deklaracje o przywiązaniu do barw, o klubie w sercu, ale naprawdę wdzięczność, miłość i oddanie. Prawie każdy kibic piłkarski zna historię Paolo Maldiniego, który całe sportowe życie spędził w Milanie, czy Francesco Tottiego w Romie, kuszonego co sezon przez tuzów.
Widzew miał Tomasza Łapińskiego, wiernego mimo lukratywnych ofert z Zachodu. Odszedł do Legii dopiero, gdy upadek był nieunikniony, także dlatego, że pieniądze z transferu mogły dać jeszcze szansę na ratunek. Ma też choćby Zbigniewa Bońka, który był w nim krótko, ale gdy klub potrzebował pomocy, pospieszył na ratunek, udowadniając, że Widzew naprawdę ma w sercu.
Takich przykładów jest wiele po obu stronach Piotrkowskiej, ale im bliżej obecnych czasów, tym trudniej je znaleźć. Dziś miłość do klubu to deklaracje, niestety w większości puste. Bo gdy przychodzi do czynów, romantyzm boleśnie przegrywa z ekonomią. I w ŁKS-ie, i w Widzewie słyszałem, że najtrudniej negocjowało się z wychowankami i zadeklarowanymi (werbalnie) ełkaesiakami/widzewiakami (niepotrzebne skreślić), którzy – jak twierdzili – mogliby pomóc swojemu ukochanemu zespołowi, gdy akurat nie mają atrakcyjniejszej oferty. Ich wymagania z reguły są dużo większe niż “obcych” zawodników o porównywalnej klasie.
Są oczywiście wyjątki, jak w przypadku Bartłomieja Pawłowskiego, który zgodził się na wielką obniżkę zarobków, by pomóc Widzewowi w awansie. Na drugim biegunie jest przykra sytuacja z Rafałem Kujawą, do którego w 2018 roku ŁKS wyciągnął rękę, ale zamiast wdzięczności dostał cios. Na obniżkę zarobką w pandemii zgodzili m.in. Hiszpanie, którzy o klubie z al. Unii usłyszeli dopiero, gdy dostali z niego ofertę.
Nietrudno zauważyć, że deklaracji o miłości jest znacznie więcej, gdy ukochany klub akurat nie cierpi biedy. Wówczas wokół roi się od menedżerów-kibiców (bo jest dobra okazja, by zarobić), wychowanków chcących wrócić i pomóc sportowo, oczywiście za godziwą opłatą. Kiedy nie daj Boże klub wpadnie w kłopoty, jak mawia pewien znany trener piłkarski, herb przy całowaniu jest już mniej słodki, a u rywali smakuje lepiej. Wtedy o przywiązaniu do barw słychać rzadziej, a sentyment chowa się głęboko na dno portfela.