Czy jeszcze istnieje coś takiego jak przywiązanie do klubu? Przypuszczam, że wątpię – jak mawiał klasyk. I utwierdzam się w przekonaniu, że coraz mniej przypuszczam oraz coraz bardziej wątpię.
Reklama
Od dawna zamierzałem o tym napisać, ale wstrzymywała mnie nadzieja, że ta piękniejsza strona sportu jednak istnieje. Że to nie tylko deklaracje o przywiązaniu do barw, o klubie w sercu, ale naprawdę wdzięczność, miłość i oddanie. Prawie każdy kibic piłkarski zna historię Paolo Maldiniego, który całe sportowe życie spędził w Milanie, czy Francesco Tottiego w Romie, kuszonego co sezon przez tuzów.
Bliżej nas był Marek Chojnacki, grający w ŁKS-ie od 1978 do 1996 roku, z krótką przerwą na wyjazd do Grecji. Dla mnie to symbol klubu z al. Unii i przykład przywiązania do niego, bo był z ŁKS-em na dobre i złe…
Reklama
Widzew miał Tomasza Łapińskiego, wiernego mimo lukratywnych ofert z Zachodu. Odszedł do Legii dopiero, gdy upadek był nieunikniony, także dlatego, że pieniądze z transferu mogły dać jeszcze szansę na ratunek. Ma też choćby Zbigniewa Bońka, który był w nim krótko, ale gdy klub potrzebował pomocy, pospieszył na ratunek, udowadniając, że Widzew naprawdę ma w sercu.
Takich przykładów jest wiele po obu stronach Piotrkowskiej, ale im bliżej obecnych czasów, tym trudniej je znaleźć. Dziś miłość do klubu to deklaracje, niestety w większości puste. Bo gdy przychodzi do czynów, romantyzm boleśnie przegrywa z ekonomią. I w ŁKS-ie, i w Widzewie słyszałem, że najtrudniej negocjowało się z wychowankami i zadeklarowanymi (werbalnie) ełkaesiakami/widzewiakami (niepotrzebne skreślić), którzy – jak twierdzili – mogliby pomóc swojemu ukochanemu zespołowi, gdy akurat nie mają atrakcyjniejszej oferty. Ich wymagania z reguły są dużo większe niż “obcych” zawodników o porównywalnej klasie.
Są oczywiście wyjątki, jak w przypadku Bartłomieja Pawłowskiego, który zgodził się na wielką obniżkę zarobków, by pomóc Widzewowi w awansie. Na drugim biegunie jest przykra sytuacja z Rafałem Kujawą, do którego w 2018 roku ŁKS wyciągnął rękę, ale zamiast wdzięczności dostał cios. Na obniżkę zarobką w pandemii zgodzili m.in. Hiszpanie, którzy o klubie z al. Unii usłyszeli dopiero, gdy dostali z niego ofertę.
Reklama
Pomóc nie chciał wychowanek, całujący na boisku przeplatankę. Teraz, gdy klub ma kłopoty, dokłada mu kolejny kamień do szyi, żeby go jeszcze bardziej pogrążyć.
Nietrudno zauważyć, że deklaracji o miłości jest znacznie więcej, gdy ukochany klub akurat nie cierpi biedy. Wówczas wokół roi się od menedżerów-kibiców (bo jest dobra okazja, by zarobić), wychowanków chcących wrócić i pomóc sportowo, oczywiście za godziwą opłatą. Kiedy nie daj Boże klub wpadnie w kłopoty, jak mawia pewien znany trener piłkarski, herb przy całowaniu jest już mniej słodki, a u rywali smakuje lepiej. Wtedy o przywiązaniu do barw słychać rzadziej, a sentyment chowa się głęboko na dno portfela.