W czasie pracy w Skrze Bełchatów drużyna zdobyła 32 medale, w tym dziewięć mistrzostw Polski. – Sukcesy klubowe przekładały się na reprezentację, a Skra Bełchatów przyczyniła się do jej osiągnięć. To piękna historia – mówi Konrad Piechocki, były prezes bełchatowskiego klubu w pierwszej rozmowie po tym jak przestał pełnić tę funkcję.
Filip Kijewski: Ćwierć wieku w jednym klubie, to w dzisiejszych czasach niespotykana sprawa. Przypomnijmy kibicom, jak rozpoczęła się pana historia w PGE Skrze Bełchatów?
Konrad Piechocki: W 1999 roku byłem już w strukturach klubu. Prowadziłem grupy młodzieżowe. Po pierwszym awansie do najwyższej klasy rozgrywkowej ogłoszono konkurs na menedżera klubu. Do tego czasu, Skra zarządzana była przez ludzi sponsora strategicznego – elektrowni Bełchatów. Wygrałem konkurs. Pierwszy rok nie był najlepszy dla klubu: spadliśmy do pierwszej ligi. Wystarczył sezon i wróciliśmy do ekstraklasy, a trenerem był wtedy Wiesław Czaja. I już w pierwszym sezonie stanęliśmy na podium – mało kto pamięta, że wtedy wywalczyliśmy brązowy medal mistrzostw Polski, który został w mojej pamięci, bo to nasze pierwsze osiągnięcie. W następnym sezonie zajęliśmy piąte miejsce i dopiero później zaczął się nasz najlepszy okres. Zdobyliśmy siedem mistrzostw Polski z rzędu. W 2004 roku, po utworzeniu spółki akcyjnej, która była wymogiem uczestnictwa w profesjonalnych rozgrywkach, zostałem wiceprezesem. Od 2008 roku, do 16 marca 2023 pełniłem funkcję prezesa zarządu. Przez 24 lata. Jak to w życiu: sukcesy przeplatały porażki… Mieliśmy jednak znacznie więcej dobrych momentów. Zdobyliśmy 32 medale, w tym dziewięć mistrzostw Polski. Myślę, że to ogromny sukces. Przez klub przewinęło się mnóstwo wybitnych siatkarzy. W latach świetności oddałem Daniela Castellaniego do reprezentacji Polski i zdobył mistrzostwo Europy. To nie udało się nawet drużynie Huberta Jerzego Wagnera, wielkiego trenera. Pięciu zawodników z podstawowej szóstki grało w Skrze. Kończący u nas karierę Stephane Antiga został trenerem reprezentacji Polski. Chwilę później zdobył mistrzostwo świata dla Polski. Sukcesy klubowe przekładały się na reprezentację, a Skra Bełchatów przyczyniła się do jej osiągnięć. Przygotowywaliśmy zawodników w klubie pod kątem reprezentacji. To piękna historia.
Dziś potrzebuję trochę czasu, by spojrzeć na to z dystansem. Za jakiś czas zostaną tylko dobre wspomnienia. Popełniłem również błędy, jak każdy człowiek… Niektórych decyzji naprawdę żałuję do dzisiaj. Skra to całe moje dorosłe życie. Do końca będę miał ją w sercu.
Który z tych 32. medali był dla pana najważniejszy?
– Pierwszy brązowy medal, który dla mnie smakował jak złoty. Poza tym pierwsze mistrzostwo Polski, choć każde smakowało równie dobrze. W sercu zostanie mi na zawsze finał ligi mistrzów z Zenitem Kazań w Atlas Arenie w Łodzi. Dramaturgia była ogromna. Finałowa piłka, uderzenie Michała Winarskiego po bloku, zostało zaliczone przez sędziów jako aut. Później na telebimie pokazano tę akcję i okazało się, że powinniśmy zdobyć punkt. Po czasie cieszyliśmy się z drugiego miejsca. Tym bardziej, że wyczekiwane zwycięstwo polskiego klubu w Europie przyszło dopiero niedawno, dzięki ZAKS-ie Kędzierzyn-Koźle. Długo siedział we mnie ten mecz. Jedna akcja, na zawsze zostanie w mojej pamięci. Z mistrzostwami Polski zatrzymaliśmy się na dziewięciu. Zobaczymy co dalej, liczę, że niebawem odczarujemy tę dziesiątkę.
Czuje się pan ojcem chrzestnym sukcesów polskiej siatkówki? Bez Skry nie byłoby medali mistrzostw Europy i świata.
– Mam satysfakcję, że w okresie największych sukcesów, hegemonii Skry Bełchatów w Polsce, mieliśmy wielu zawodników w drużynie narodowej. Pracowałem w strukturach Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Sukcesy Antigi i Castellaniego utożsamiały się z klubem. Nie chcę wystawiać sobie laurki, ale na pewno mój głos w związku był słyszalny. Uważam, że w czasach prezesury Mirosława Przedpełskiego i Artura Popki miałem wpływ na kształt polskiej siatkówki.
Z którym z zawodników z wymienionego przez pana panteonu sław ma pan najlepsze wspomnienia?
– Przez te wszystkie lata, ikoną, chłopakiem, który praktycznie całą karierę seniorską przeszedł ze mną i był utożsamiany ze Skrą, był Mariusz Wlazły. Przeżyliśmy piękne chwile, napisaliśmy piękną kartę w historii klubu i polskiej siatkówki. To gra zespołowa, ale z perspektywy czasu, moja relacja z Mariuszem była czymś więcej niż zawodnika z prezesem.
Nieżyczliwi zarzucali Skrze, że wygrywa wszystko, bo ma największy budżet w lidze. Później poziom ligi się wyrównał, a wy dalej osiągaliście sukcesy.
– Myślę, że trzeba to zdementować. Skra nie miała najwyższych budżetów. Pierwsze sukcesy osiągaliśmy w czasach dominacji AZS PZU Olsztyn, który miał wyższy budżet od nas. W Resovii też były duże pieniądze. Konstrukcja naszych finansów była podobna do pozostałych klubów z czołówki, była oparta o spółki z udziałem skarbu państwa. Przecież nie tylko Polska Grupa Energetyczna wspiera siatkówkę. Jest również Jastrzębski Węgiel, Zakłady Azotowe Kędzierzyn. Myślę, że naszą siłą była umiejętność zjednoczenia wokół siebie ludzi. Nasz klub to dla mnie zawsze coś więcej niż tylko praca. Udało się stworzyć atmosferę poczucia ważności u każdego pracownika. Od świętej pamięci pana Mariana, gospodarza obiektu, który dbał o chłopaków, kończąc na mnie jako prezesie. Każdy wiedział, że jest istotnym elementem klubu. Ja kocham sport, a zaangażowanie i zarażanie ludzi tą miłością, przekładało się na grupę. Myślę, że mentalność zawodników też była inna. Mieli poczucie odpowiedzialności. Stanowiliśmy siatkarską rodzinę. W dzisiejszych czasach to niestety zanika. Nigdy nie uważałem, że to ja wygrywam. Byłem twarzą Skry, ale sukces odnosiła grupa ludzi, pasjonatów. Pomagało zaangażowanie sponsora strategicznego, jakim była Elektrownia Bełchatów, i ludzi z nim związanych. Mam namyśli Edwarda Maruszaka, Wiesława Deryło, Piotra Frączkowskiego, Waldemara Szulca czy Andrzeja Lewandowskiego. Wraz z nimi tworzyliśmy klimat, dzięki któremu zawodnicy chcieli tu przychodzić. Traktowałem wszystkich z szacunkiem. Sam byłem sportowcem. Chociaż nie osiągałem wielkich sukcesów to grałem w piłkę w Pogoni Szczecin. Rozumiałem szatnię, czułem sport od środka. Zawsze podchodziłem podmiotowo do zawodników, a oni, wiedząc, że mogą na mnie liczyć, odwdzięczali się. To przekładało się na wyniki. Nigdy nie nudziły mi się zwycięstwa. Każde złoto smakowało inaczej. Z każdym rokiem przychodziło ciężej. To, że mówiło się o Skrze, że wygrywa wszystko, bo ma największy budżet, jest zrozumiałe. Taka opinia brała się pewnie trochę z zazdrości. Z drugiej strony byliśmy prekursorami niektórych praktyk. Zatrudniliśmy trenera przygotowania fizycznego, dwóch fizjoterapeutów. Wyznaczaliśmy trendy. Przyczyniliśmy się do tego, że wzrastał poziom organizacyjny klubów. Możemy być dumni z tego, że liga jest dobrze zorganizowana, kluby są mocne.
Kariery robią Tomasz Fornal, Maciej Muzaj i Marcin Janusz. Wszyscy byli zawodnikami Skry. Czy żałuje pan, że któregoś nie udało się zatrzymać?
– Patrząc na moment kariery, w którym do nas przychodzili, rozumiałem, dlaczego chcą odejść. Poziom sportowy Skry Bełchatów był wtedy tak wysoki, że oni na tamten moment swojej kariery nie wygrywali jeszcze rywalizacji. Biorąc ich do nas wiedziałem, że to są ogromne talenty i każdy z nich będzie wielkim siatkarzem. Najbardziej szkoda mi Marcina Janusza. To inteligentny, wspaniały człowiek, z którym doskonale się rozumieliśmy. Darzę go ogromnym szacunkiem i myślę, że on darzy mnie.
Czy w Skrze jest zawodnik, który w tym sezonie zawiódł pana, kolegów z drużyny, kibiców?
– Życie dopisze finał tego scenariusza. Niebawem poznamy tło tego sezonu. Z obecnej perspektywy nie chcę o tym mówić. Potrzebuję czasu, spojrzenia z dystansu. Wtedy, na spokojnie spróbuję ocenić wszystko co działo się w klubie od dwóch lat. Wtedy wnioski mogą być zupełnie inne, niż to co czuję dzisiaj. Po 24 latach tworzenia Skry, traktuję ten klub jak własne dziecko. Odchodzę z podniesioną głową. Nie zostawiłem spalonej ziemi. Wierzę, że problemy znikną. Życzę tego Skrze. Mimo nadszarpniętego wizerunku Skry Bełchatów, w moim przekonaniu udało mi się zbudować zespół, który w przyszłym sezonie będzie mógł walczyć o medale. Wierzę, że klub będzie zarządzany przez kompetentnych ludzi i mam nadzieję, że zaakceptują kierunek, który próbowałem wyznaczyć.
Skąd wzięły się serie porażek. Mimo teoretycznie silnego składu przegraliście 17 meczów. To wina Joela Banksa, trenera, który na początku sezonu prowadził Skrę?
– Sprawa była bardzo złożona. Mieliśmy poślizgi z płatnościami, to przenosiło się na szatnię. Nigdy nie powiem źle o Joelu Banksie. Można iść na skróty i pukać się głowę: „Skąd Anglik ma się znać na siatkówce?”. Ten człowiek uczył się siatkówki w Belgii. Decyzja o zatrudnieniu go była przemyślana. Uważałem, że zespół potrzebuje odcięcia się od wielkiej historii. Przyda się spojrzenie człowieka spoza środowiska, czującego ogromny respekt do klubu i jego osiągnięć, a jednocześnie nadal na dorobku. Banks był sumienny, pracowity, kontaktowy. Miał dobre relacje z chłopakami. Ale po porażkach zawsze ginie pewność siebie. To zaczęło się kumulować. Drużyna zagrała wiele tie-breaków, z których wygrała tylko trzy. Myślę, że warto spojrzeć na nasze wyniki przez pryzmat osiągnięć Skry. Jakich nie miałaby problemów i w którym miejscu by nie była, wszyscy się na nią mobilizują. Po meczach, trenerzy mówili, że ich zespół zagrał najlepszy mecz w sezonie. Bartek Filipiak, gdy do nas przyjechał, powiedział do mnie takie fajne zdanie: „prezesie, nawet jakby was w lidze nie było, to i tak by o was mówili i myśleli, żeby z wami wygrać.”
Podobno Banksa mógł zastąpić Michał Bąkiewicz, trener mistrzów świata juniorów, legenda Skry. Dlaczego tak się nie stało?
– Mieliśmy wtedy różne pomysły, bo zespół potrzebował impulsu. Ostatecznie wygrała koncepcja zatrudnienia kogoś z zewnątrz. Nie mogliśmy zrozumieć, jak przy tak ogromnym potencjale mogliśmy tak cierpieć. Był pomysł, by Michał Bąkiewicz poprowadził zespół. Ze względów, o których jeszcze nie chcę mówić, nie podjął się tego zadania.
Wydaje się, że drużyna, którą zbudował pan na przyszły sezon jest dużo bardziej zbilansowana. Nie ma jednej gwiazdy, od której zależały będą losy.
– Zmieniłem myślenie. Nie można opierać wszystkiego na jednostce. Zespół jest zbudowany w bardzo złożony sposób. Elementy rozłożone są równo. Będziemy mieli zbilansowaną grupę. Chociaż tracimy Bieńka i Kłosa, zawodników wybitnych, to mam nadzieję, że uda się sfinalizować transfer Poręby. Jest jeszcze trochę zamieszenia, ale to wielki talent i ogromny potencjał siatkarski. Wspierał go będzie Wiśniewski. Chłopak, który jest duszą drużyny. Zagrał w ośmiu poprzednich finałach mistrzostw Polski. Wydaje mi się, że to nie do końca doceniany zawodnik. Wspierał ich będzie Lemański, który cały czas się rozwija, na przykład dołożył zagrywkę z wyskoku. Potrzebowaliśmy wyrównać liczbę flotowców i serwujących z wyskoku. Decyzją, której jeszcze nie widzimy, ale już skutkowała przy budowie drużyny, było powierzenie funkcji dyrektora sportowego Robertowi Milczarkowi. Do tej pory nie mieliśmy w Skrze takiego stanowiska. Nową drużynę tworzyliśmy wraz z nim i sztabem szkoleniowym. To mój pomysł na klub. Chcemy wiązać środowisko, pokazywać, że stawiamy na ludzi oddanych Skrze Bełchatów. Chcemy, żeby ludzie z tak ogromnym doświadczeniem boiskowym jak Robert, mieli wpływ na drużynę.
Podobno przyjście Mateusza Poręby do Skry stoi pod znakiem zapytania, bo podpisał wcześniej umowę z ZAKSĄ. Co musi się wydarzyć, żeby dołączył do zespołu?
– Pojawiła się niejasność formalna. Musi rozwiązać prekontrakt, który podpisał rok wcześniej. Po to podpisuje się takie dokumenty, żeby dany zawodnik mógł zmienić zdanie. Poręba chce grać dla PGE Skry Bełchatów. Wierzę, że cała sprawa skończy się dobrze. Nie ma obowiązku zawierania umowy, gdy podpisze się prekontrakt.
A jak przyszłość czeka pana? Zostaje pan w siatkówce?
– Nie czuję się wypalony. Kocham sport, kocham to co robię. Czuję ogromne zmęczenie, to był dla mnie trudny czas, wiele emocji. Potrzebuję trochę czasu, muszę nabrać dystansu. Trudno powiedzieć, gdzie będę się dalej realizował. Na pewno nie odejdę od siatkówki. Myślę, że wyjdę z tego jeszcze mocniejszy, da mi to pozytywny napęd i dobrą energię, by dalej coś robić. Na rzecz kogo? Ciężko mi dziś powiedzieć. Na pewno ja, Konrad Piechocki, mam duże chęci i zapał by dalej budować polską siatkówkę.