Jako dzieciak czekałem na ten dzień niemal tak bardzo, jak na Boże Narodzenie i prezenty od Mikołaja. Myślałem o derbach od początku sezonu, rodzicom mówiłem, że nie chcę jechać nigdzie na wakacje, by nie przegapić tego meczu. TEGO MECZU. Derby – to słowo brzmiało dla mnie magicznie. I choć sympatie kibicowskie zniknęły, magia słowa i tego właśnie spotkania pozostała.
Większość dziennikarzy miała lub ma swoje kibicowskie sympatie. Ja nie ukrywam, że jako nastolatek siadywałem przy al. Unii w sektorze naprzeciwko zegara. Stamtąd widziałem, mając lat 15, jak Cebula i Żurowski niszczą w Wielki Piątek Święta Wielkanocne wszystkim stojącym obok mnie. Stamtąd też widziałem, jak kilka miesięcy później już po kilkunastu minutach wynik brzmi 2:2, a mecz kończy się wynikiem 3:3. Taki mecz chciałbym zobaczyć i tym razem – otwarty, pełen emocje i dobrej piłki, będący reklamą łódzkiego futbolu.
Na derby Łodzi w Ekstraklasie czekali nawet ci, którym z Widzewem i ŁKS nie jest do końca po drodze. Ten mecz ma niesamowity ładunek emocjonalny i nie potrzeba do tego nawet stawki takiej, jak pod koniec lat 90-tych, gdy wyniki mogły decydować o mistrzostwie Polski. Pamiętam doskonale mecz z marca 1997, gdy broniący mistrzowskiego tytułu zespół z al. Piłsudskiego przegrał u siebie 0:1 po lobie Marcina Danielewicza w samej końcówce. To była jedyna w tamtym sezonie porażka Widzewa u siebie, z 17 meczów na własnym stadionie wygrał on aż 14. A jednak wtedy przegrał z lokalnym rywalem, który w całych rozgrywkach tylko trzy razy wracał z delegacji z kompletem punktów. I niech ktoś powie, że w derbach jest coś niemożliwego? Że nie rządzą się własnymi prawami?
CZYTAJ TEŻ: Trener ŁKS-u odpowiada trenerowi Widzewa: “Ja nazywam to odwagą”
Dziś odbyła się oficjalna premiera książki „Derby Łodzi dziennikarzy”. Mariusz Goss i Wojciech Filipiak zadali sobie wiele trudu, by zmobilizować kilkunastu kolegów z różnych redakcji do napisania wspomnień o swojej pracy, o kulisach pamiętnych meczów i wyjazdów, o kolegach i koleżankach, którzy odeszli – bądź z zawodu, bądź na zawsze. To zatrzymana w kadrze historia dziennikarstwa łódzkiego, zbiór opowieści napisanych szczerze i z biglem. Ode mnie i o mnie też kilka słów się znalazło, dlatego między innymi znów przypomniałem sobie wspomniane na wstępie 0:2 w Wielki Piątek. Ale przypomniałem sobie również początek współpracy z łódzkim Super Expressem, gdy po golu Danielewicza daliśmy na pierwszą stronę wielki tytuł „Widzew pokonany, ŁKS Pany”. Byłem naprawdę dumny widząc następnego dnia na przystankach tramwajowych i przy kioskach gazetę, bijącą tymi słowami po oczach. Chyba wtedy ostatecznie zrozumiałem, że sympatie kibicowskie we mnie wygasają, najważniejsze jest dobre i obiektywne wykonanie swojej pracy. To, że paru kolegów z podwórka miało do mnie o ten tytuł pretensje nie miało żadnego znaczenia.
Mam też w pamięci obraz jednego ze współpracujących z Canal+Sport montażystów, gdy aż podskoczyłem na stojącym obok stadionu wozie z radości po golu ŁKS. „Myślałem, że jesteś widzewiakiem” – rzucił tylko. Cóż, jestem, nie ukrywam, ale wybierając taka pracę, wybrałem też wyzbycie się kibicowskich emocji. Cieszyłem się, bo miałem przygotowany wstęp do skrótu do Ligi+, pokazujący siłę ŁKS-u w kontrataku. Taki gol sprawiał, że skrót stawał się znacznie lepszy.
Oczywiście, zdarzało mi się później w derbach kibicować. Piłkarzom, których znałem najlepiej i to bez względu na to, czy grali w białej czy czerwonej koszulce. Zespołowi, który bardziej potrzebował punktów – bo przecież pracowałem jako łódzki korespondent Przeglądu Sportowego i im lepiej się działo OBU łódzkim klubom, tym silniejsza była moja pozycja. Ale to już nie było to samo, co pamiętne 0:2 w 1992 roku: w pierwszych derbach przy al. Unii po powrocie Widzewa do Ekstraklasy, w sezonie, który skończył się awansem mojego wtedy klubu do europejskich pucharów.
NIE PRZEGAP: Legendy ŁKS-u i Widzewa, eksperci i działacze typują wynik derbów Łodzi
Setki meczów zobaczonych na żywo przez niemal 30 już lat dziennikarskiej przygody nie sprawiły jednak, że umarły we mnie emocje. Wręcz przeciwnie – każdy mecz i wizyta na stadionie kręci mnie tak samo, jak wtedy, gdy byłem nastolatkiem i to bez względu na to, czy komentuję mecz, czy rozmawiam z bohaterami na murawie. Ale derby, zwłaszcza te Łodzi, są dla mnie czymś magicznym, podobnie zresztą, jak dla piłkarzy. Ktoś spytał mnie ostatnio, czy zagraniczni gracze, którzy latem przyszli do ŁKS-u i Widzewa też czują wagę tego wydarzenia. Ja nie mam wątpliwości – nie trzeba znać języka polskiego, by chodząc po łódzkich ulicach albo restauracjach i robiąc zakupy w sklepach, zrozumieć, jak wiele znaczy ten mecz dla kibiców. Skoro mnie nawet kibice obu zespołów zagadywali na Piotrkowskiej, by zamienić kilka słów na temat derbów, skoro tylko w piątek przy wielu stolikach knajp na najpiękniejszej ulicy świata słyszałem rozmowy o derbach, trudno przypuszczać, by z wagi tego meczu nie zdawali sobie sprawy piłkarze.
Jestem z pokolenia, które miało szczęście znać blisko piłkarzy z kilku dekad. Przez parę sezonów miałem przyjemność kopać piłkę (bo grali to inni) w towarzystwie byłych graczy Widzewa i ŁKS-u. Byłem na boisku w jednej drużynie – drużynie nazwanej Sportowa Łódź – z braćmi Surlitami, Witkiem Bendkowskim, Markiem Chojnackim, Julkiem Kruszankinem, Andrzejem Michalczukiem, Sławkiem Chałaśkiewiczem, czy Krzysiem Kamińskim. Kości czasem trzeszczały, wszyscy mieli takie charaktery, że porażki nie akceptowali. Ale wszyscy też niesamowicie się szanowali, a podziałów na tych z białej i czerwonej części Łodzi nie było żadnych. Cieszyli się tym, że kiedyś walczyli w meczach, które elektryzowały całe miasto, a po latach znów mogą spotkać się na boisku i powspominać tamte mecze przy piwie po treningach i meczach w różnych częściach województwa. Gdy podchodzili kibice, też często najbardziej wspominali mecze derbowe.
W sobotę poprowadzę przedmeczowe studio w Canal+Sport prosto z murawy stadionu przy al. Piłsudskiego i nie mam wątpliwości, że to będzie najgorętsze piłkarskie miejsce w Polsce. Żałuję, że na stadionie nie będzie fanów ŁKS, bo wtedy klimat derbów byłby jeszcze lepszy, ale… obiecuję, że nasze studio też ich zaciekawi i atrakcji na naszej antenie nie zabraknie. Najważniejszy będzie jednak oczywiście sam mecz i jego wynik. Oby nie tylko w Łodzi, ale i w piłkarskiej Polsce mówiło się o nim jak najwięcej. Panowie Piłkarze, zróbcie Miastu i łódzkiej piłce jak najlepszą reklamę.
Żelisław Żyżyński, Canal+Sport