Mam taką teorię, że każdy zespół, przy każdym trenerze, potrzebuje swojego fundamentu, kamienia węgielnego, na którym będzie potem można budować przyszłość: uwierzyć w jakość i sens wykonywanej pracy, w swój rozwój, w siłę zespołu. Takim właśnie meczem może i powinien być dla Widzewa ten niedzielny, z Lechem w Poznaniu.
Te “mecze założycielskie” to dla mnie takie spotkania, jak choćby wygrana 2:0 z Niemcami kadry Nawałki, czy wiele lat wcześniej zwycięstwo reprezentacji Polski prowadzonej przez Jerzego Engela w meczu z Ukrainą, gdy piłkę przewrotką wybijał z bramki Tomasz Kłos. Oczywiście należy zachować odpowiednie proporcje – jednych takie mecze prowadzą do wielkich triumfów, innych na finałowe turnieje, a jeszcze innym dają pewność działań w walce o środek ligowej tabeli. Łodzian zaliczam oczywiście do ostatniej grupy.
Takiego meczu potrzebowali chyba w łódzkim klubie wszyscy. Piłkarze, by dostać ostateczne potwierdzenie skuteczności podejścia nowego, 38-letniego trenera. Kibice, by wreszcie z uśmiechem na ustach zacząć tydzień, następujący po wyjazdowym meczu swojej drużyny. Daniel Myśliwiec, by nikt już nie powiedział, że jego praca idzie w niewłaściwym kierunku. A nawet władze Widzewa, którym tak wypominano kłopoty z młodzieżowcem, nisko oceniając transfery Antoniego Klimka czy Dawida Tkacza. Przypomnijmy, że Klimek został uznany graczem meczu w Poznaniu, choć kandydatów było znacznie więcej. Swoje zrobił także Imad Rondić, pozyskany latem, a teraz solidnie pracujący na miano superzmiennika (choć nie zdziwię się, jeśli w meczu z Radomiakiem znów dostanie szansę gry od początku, razem z Jordim Sanchezem). Dla Bośniaka najwyraźniej mecz zaczyna się wtedy, gdy dla innych już się kończy.
NIE PRZEGAP: Dwóch widzewiaków z wyróżnieniem
Gwóźdź wbity przez Bartłomieja Pawłowskiego na koniec świetnego w wykonaniu Widzewa meczu w Poznaniu oznaczał także pieczęć na absolutnie wyjątkowym weekendzie w naszej Ekstraklasie. Weekendzie, podczas którego swojego meczu nie wygrał żaden z zespołów z miejsc 1-4 poprzedniego sezonu, choć wszyscy członkowie grupy określanej przed rozgrywkami mianem “Wielkiej Czwórki” byli zdecydowanymi faworytami.
W felietonie przed tygodniem wyliczałem, jak wiele wygrał Widzew jednym wyszarpanym zwycięstwem z Ruchem. Wyliczanki powtarzać nie będę – cały tekst polecam, dostępny TUTAJ – ale że w dzisiejszym futbolu dużo odczuć i słynnych “smudowych” ocen “na nosa” da się zweryfikować liczbami, polecam profil Piotra Klimka na portalu X (dawny Twitter). Okazuje się, że przed meczem z Chorzowem liczba oczekiwanych punktów Widzewa pod koniec sezonu wynosiła 35,5, po tym spotkaniu 37,6, by po meczu w Poznaniu wzrosnąć aż do 41,9, czyli o ponad cztery punkty! Wszystko to wiąże się oczywiście z analizą ostatnich występów, klasą pokonanego rywala, a także faktem, że łodzianie wreszcie wrócili z obcego stadionu z wygraną. A że był to stadion niedawnego mistrza Polski, jednego z faworytów obecnych rozgrywek, rosną też potencjalne szanse łodzian na kolejne wyjazdowe wygrane. I nawet, jeśli ktoś uważa to tylko za mało potrzebne i znaczące matematyczne szaleństwa, warto zauważyć, że na podobnych założeniach i algorytmach bazują bukmacherzy, a oni przecież właśnie z właściwej oceny szans czerpią zyski.
Najważniejsze w życiu kibica są jednak emocje, a taki mecz, jak ten Lecha z Widzewem, dostarcza ich niesamowicie dużo. Huśtawka nastrojów w końcówce to jedno, ale przecież cały mecz sprawił, że w Poznaniu i Łodzi ciśnienie mogło wzrosnąć do granic groźnych dla zdrowia kilka razy. Pierwsza, doskonała taktycznie połowa w wykonaniu Widzewa, z kilkoma sytuacjami wręcz doskonałymi – i nie piszę tylko o koszmarnie lekko poturlanej przez Jordiego piłce z jedenastu metrów – po której kibice z Łodzi mogli być niezadowoleni, bo prowadzili tylko 1:0. TYLKO. Choć przecież na wyjazdową wygraną czekali ponad pół roku! Strata prowadzenia w końcówce, po pięknym strzale Jespera Karlstroma, potem nerwy, czy z prowadzenia 1:0 nie zrobi się 1:2 i wreszcie genialny finisz? Mecz idealny nie istnieje?
CZYTAJ TEŻ: Pierwsza wygrana Widzewa nad Lechem od 12 lat
Ciekawie w poniedziałek śledziło się media społecznościowe. Gol Lecha na 2:1 sprawiłby pewnie, że kibice Lecha pisaliby o pokazanym charakterze, wygranym meczu z trudnym rywalem, kroku we właściwą stronę. Wiadomo, nastroje determinuje wynik. Wielu zakochanych w zespole kibiców zapomniałoby, jak wyglądał mecz i jakie ma ostatnio problemy ze strzelaniem goli Lech. I choć w niedzielę nawet zły dla Widzewa wynik nie przykryłby jego bardzo dobrej gry, przygotowania taktycznego i kondycyjnego (wynik 125:114 w przebiegniętych kilometrach oznacza wręcz przepaść między obiema drużynami), determinacji oraz odpowiedzialności za każdą piłkę, to ten zły wynik mógł zachwiać pewnością siebie graczy. A tak, morale wzrosło bardziej niż po wizycie Sancheza i Rondicia na Stadionie Narodowym, by wspierać kolegę z reprezentacji Łotwy. Kolegę, który zresztą mógł sobie w niedzielę odpocząć.
Widzew ma swój mecz, do którego kibice mogą wracać i się odnosić w rozmowach na temat tego, co można w tym sezonie osiągnąć. Ja nie mam wątpliwości, że grając w ten sposób, łódzki klub będzie przynajmniej solidnym średniakiem. Pozycję w tabeli można budować na przypadkowej wygranej po jakimś kontrataku, ale to na takich meczach, jak Widzewa w Poznaniu, można budować nadzieje na spokojną przyszłość.
Żelisław Żyżyński, Canal+Sport