W sporcie, zwłaszcza drużynowym, mówi się o efekcie nowej miotły. Gdy wyniki są gorsze niż ambicje, zmieniany jest trener, a celem jest danie impulsu do lepszej postawy, przełamania. Nie zawsze się to udaje, bo – tutaj posłużę się biblijną mądrością, że “z próżnego i król Salomon nie naleje”. Szanse na powodzenie są 50-procentowe, co najlepiej widać na przykładzie łódzkich drużyn piłkarskich.
ŁKS i Widzew zdecydowały się rozstać ze szkoleniowcami, którzy zapisali się w historii klubów: Kazimierz Moskal dwa razy awansował z zespołem do ekstraklasy, a Janusz Niedźwiedź – raz. Ten pierwszy znów sobie nie poradził i po raz drugi musiał pożegnać się z posadą. Kłopot w tym, że jego następca nie jest cudotwórcą i wody w wino nie zamienił. Jeden punkt zdobyty w czterech meczach, i to bardzo szczęśliwy, jest wynikiem fatalnym, tak samo jak gra beniaminka. Przy Piotrze Stokowcu za sterami nawet dotychczasowi liderzy mocno obniżyli loty, czego najlepszym przykładem jest Aleksander Bobek.
Nie zamierzam obwiniać wyłącznie trenera, bo materiał dostał słabej jakości, a na dodatek sfrustrowany kolejnymi porażkami. Podjął się więc mission impossible… Na początku sezonu najsilniejszym punktem ŁKS był bramkarz, który teraz wpuszcza wszystko, co leci. Obrońcy może kiedyś byli lepsi, jednak od ich najlepszych czasów minęło kilka lat. Wiele obiecywano sobie po Michale Mokrzyckim, wykupionym z Wisły Płock. Pamiętam jednak, że przyszedł on z drużyny, która spadła z ekstraklasy i w której na niego nie stawiano. Kolejnym przykładem jest Dani Ramirez – dziś widać, dlaczego praktycznie nie grał w przeciętnej belgijskiej drużynie. Przebłyski miał Kay Tejan, jednak nie wierzę, że niezły napastnik nie mógł znaleźć miejsca w swojej ojczyźnie, znacznie silniejszej piłkarsko, więc wybrał beniaminka polskiej ekstraklasy.
Już po tym widać, że trener Stokowiec zderzył się ze ścianą i to bardzo bolesne, bo dziś coraz więcej kibiców domaga się powrotu Moskala. Cuda w piłce się zdarzają, ale rzadko i przy al. Unii nie widać perspektyw i nie sądzę, żeby Moskal zrobił z obecnych ełkaesiaków ligowe gwiazdy.
Lepiej poszło innemu łódzkiemu strażakowi Danielowi Myśliwcowi, choć przestrzegałbym przed tradycyjnym widzewskim hurra optymizmem. Owszem, po latach udało się wreszcie pokonać na wyjeździe potentata ligowego, jakim jest Lech Poznań, lecz to takie same trzy punkty jak z Piastem Gliwice czy Stalą Mielec.
Myśliwiec ma łatwiej niż Stokowiec, bo – po pierwsze – Widzew ma lepszych piłkarzy od ŁKS, a po drugie – atmosfera wokół drużyny jest zdecydowanie lepsza. Jakim trenerem jest Myśliwiec, przekonamy się dopiero wiosną. Dla ostudzenia nastrojów przypomnę, że całkiem niedawno były prezes klubu głosił, że nie zamierza puszczać Janusza Niedźwiedzia za darmo do Rakowa Częstochowa (który wcale go nie chciał), a wielu kibiców widziało go na stanowisku selekcjonera reprezentacji. Dlatego przy ocenie następcy zalecałbym ostrożność.
Nie znaczy jednak, że nie widzę pozytywów w pracy trenera Myśliwca. Pierwszym jest brak uprzedzeń, być może wynikających z krótkiej pracy. Okazało się, że można zaufać młodzieżowcom, a ci odpłacają się jak Antoni Klimek w Poznaniu. Że nie wahał się posadzić na ławce kapitana drużyny Patryka Stępińskiego, który mocno obniżył loty. Że nie narzeka na ogromnego pecha, w wyniku którego kilku kluczowych zawodników nie może grać z powodu kontuzji, ale stawia na innych, a ci dają radę. I że nie trzyma się kurczowo jednej taktyki, jak poprzednik, ale dostosowuje ją do rywala.
Żałuję tylko, że do zmiany w Widzewie nie doszło tydzień wcześniej, bo wtedy prawdziwą szansę dostałby Kristoffer Hansen, dziś błyszczący w Jagiellonii Białystok.