Dobry trener, tylko wyników nie ma – ten cytat przypisywany jest Kazimierzowi Górskiemu, twórcy największych sukcesów w historii polskiej piłki nożnej.
Trwa dyskusja o tym, kto powinien zastąpić Czesława Michniewicza na najgorętszym stołku w Polsce. Czy to powinien być nasz rodak, czy może cudzoziemiec? Pomysłów – jak czytam – jest mnóstwo: od Adama Nawałki, bo kibice (w tym dziennikarze) zapomnieli już, w jakim stylu reprezentacja kończyła mundial na wschodzie Europy, przez Jana Urbana (opinia znanego fachowca: przynajmniej będzie dobra atmosfera), Marka Papszuna (W Rakowie trzyma drużynę twardą ręką, to i z gwiazdorami sobie poradzi), po szkoleniowców z zagranicy – Nenada Bjelicy, Vladimira Petkovicia (Andrij Szewczenko, by bardzo chciał, ale – cytując Boya-Żeleńskiego – cały w tym ambaras, żeby dwoje chciało naraz).
Obojętnie, kto zostanie wybrany, nie będzie miał łatwo, bo – zmieniając trochę znane powiedzenie – jeszcze się taki trener nie narodził, żeby wszystkich Polaków zadowolił.
Przekonał się o tym Nikola Grbić, który jeszcze przed pierwszym meczem reprezentacji siatkarzy musiał zmierzyć się z presją, by zamiast Aleksandra Śliwki, dwukrotnego zwycięzcy Ligi Mistrzów, grał młodszy i bardziej lubiany Tomasz Fornal. A przecież przejmował jedną z najlepszych drużyn na świecie, w której aż roiło się od gwiazd.
Następca Michniewicza zadanie będzie miał trudniejsze, bo choć piłkarzy mamy gorszych od siatkarzy, to przecież siatkówka nie może się równać popularnością z futbolem, więc i presja jest nieporównywalna. Wielkich nadziei sobie nie robię, bo cytując poprzedniego selekcjonera – wodę w wino podobno tylko raz udało się zamienić, a było to ponad 2 tys. lat temu. Z doświadczenia wiem jednak, że fachowcowi przez duże F, często udaje się zrobić coś z niczego. Z Argentyną i Francją regularnie wygrywać raczej nie będziemy, ale przynajmniej nasi kadrowicze nie będą musieli prosić rywali, żeby więcej im nie strzelali. Pokazał to choćby Leo Beenhakker, który z przeciętnymi graczami wygrywał z Portugalią.
Często odpowiadam na pytania, jaki wpływ mają trenerzy na drużynę. Pierwszy przykład, jaki mi się nasuwa, to Widzew z początku lat 90. Byli dobrzy i bardzo dobrzy zawodnicy, były – jeszcze – pieniądze, byli znani trenerzy, którzy świetnie pracowali, ale wyników brakowało, bo wicemistrzostwo Polski przyjmowane było – słusznie- jako przegrana. Drużyna uważana była za skażoną porażką i ówczesne polskie szkoleniowe gwiazdy nie chciały – cytując jedną z nich – wchodzić na pole minowe. W desperacji Andrzej Grajewski przypomniał sobie o Franciszku Smudzie, do tego stopnie nieznanym, że mylonym z Władysławem Żmudą. Okazało się, że ten człowiek zmienił Widzew na tyle, że z zespołu “skażonego porażką” zrobił dwukrotnego mistrza Polski i uczestnika Ligi Mistrzów, a z zawodników przegrywających najważniejsze mecze, zrobił prawdziwych widzewiaków.
Bliższe przykłady i może mniej spektakularne, to Kazimierz Moskal w ŁKS-ie i Janusz Niedźwiedź w Widzewie. Obaj potrafili zmienić drużyny przeciętne i regularnie zawodzące, na których cyklicznie łamali sobie zęby poprzednicy, w bardzo solidne (oczywiście zachowując skalę), grający nie dość, że skutecznie, to jeszcze ładnie.
Reklama
Wracając do mojej ukochanej siatkówki, mamy niestety blisko przykład na to, jak ważny jest trener. Przykro ogląda się ostatnio grę PGE Skry Bełchatów, która nie ma tak słabego składu, by w fatalnym stylu przegrywać z rywalami o mniejszym potencjale. Wyobrażacie sobie jednak państwo, że polski szkoleniowiec zostaje zatrudniony w ekstraklasie angielskiej, niemieckiej czy hiszpańskiej?
Dla kogoś, kto pamięta, jak drużyna z Bełchatowa zachwycała Europę, bolesne jest oglądanie porażek w fatalnym stylu. Na koniec zacytuję więc Franciszka Smudę z jego najlepszych sportowo lat: gdy jeden, dwóch czy trzech zawodników gra źle i odstaje od reszty, można podejrzewać, że źle się prowadzą, mają problemy. Ale gdy cała drużyna gra bardzo słabo, winy jest trener…
Franciszek SmudaJarosław BińczykŁKS ŁódźPGE GiEK Skra BełchatówWidzew Łódź