Nie znoszę dzielić trenerów na polskich i zagranicznych, ale czasem nawiązania do narodowości uniknąć się nie da. Nawet gdy podzielimy szkoleniowców według najbardziej oczywistego kryterium: na dobrych i złych.
90 minut pod wodzą Paulo Sousy wystarczyło niektórym, by nowego selekcjonera zweryfikować negatywnie (ba, wielu wiedziało już wszystko po 45 minutach, a post factum nie brakuje takich, którzy twierdzą, że rzut oka na wyjściową jedenastkę w debiucie Portugalczyka powiedział im więcej niż sam mecz). Nie brakuje jednak takich, którzy wolą patrzeć na korzystny w sumie wynik z Budapesztu i dobre zmiany, by pokazać, że Sousa jednak szybko przyznał się do błędów (co łatwe nie jest) i wyciągnął wnioski z pomyłek.
Martwi mnie jednak, że część dyskusji znów koncentruje się wokół tego, czy mamy do czynienia z trenerem polskim, czy zagranicznym. Polak miałby taki margines błędu? Byłby chwalony za trenerskiego nosa, czy krytykowany za złe – a przecież mocno autorskie – zestawienie jedenastki?
– Przyjeżdża trener z zagranicy i wszystko traktujemy jak święte, bo mówi po angielsku – zżymał się kiedyś Michał Probierz i choć długo należałem do fanów pomysłu zatrudnienia Leo Beenhakkera, przyznawałem mu rację.
Gdy Leo powiedział, że nie mamy boisk i dobrych piłkarzy, traktowano to zupełnie inaczej tłumacząc z angielskiego niż deklaracje polskich szkoleniowców tej samej treści. Nawet przekleństwa na treningach (tyle, że na „F” a nie na „K”) braliśmy za dobrą monetę i mało kto złościł się o słowa selekcjonera, byśmy „wyszli z drewnianych chatek”, choć przecież potraktował polski futbol z wybitnym lekceważeniem. Niczym turysta z Zachodu, trafiający do kraju mocno zacofanego.
Mnie wtedy Beenhakker podobać się przestał, ale u młodszych kibiców widzę dziś to samo, co wtedy – dużą wyrozumiałość wobec Paulo Sousy. Ja ocenię go – bardzo to wygodne, ale i uczciwe, polecam – dopiero po mistrzostwach Europy i mam nadzieję, że nie będzie to chwila, w której odejdzie w niesławie. Bo to, że tak skończy, jest oczywiste. Każdy trener naszej reprezentacji tak odchodzi i to się nie zmieni. Aspiracje mamy duże, możliwości mniejsze, a po sukcesie mało kto stwierdza, że dobił do sufitu i chce pracować dalej. A wtedy nadchodzi dół.
Szanse na godne odejście miał na dobrą sprawę tylko Adam Nawałka po turnieju we Francji, ale liczył, że osiągnie z kadrą więcej. Odszedł więc dwa lata później z niezasłużoną łatką nieudacznika, a w najlepszym razie dziwaka.
Sousa też w niesławie odejdzie, ale jako kibic reprezentacji mam nadzieję, że później niż wcześniej. Wczorajszy mecz mi się nie podobał, ale samo do niego podejście i chęć rozpoczęcia budowy czegoś ładniejszego niż szary budynek z ostatnich lat, przypadła mi do gustu. Podobnie, jak wypowiedź Roberta Lewandowskiego, że jednak parę dobrych rzeczy udało się wypracować, nawet w tak krótkim czasie. Musimy więc naszej gwieździe zaufać, skoro on zaufał selekcjonerowi. Wie, co mówi. Sousie trzeba dać czas, innego wyjścia naprawdę nie ma.
Zbigniew Boniek zwalniając Jerzego Brzęczka uznał, że ten doszedł do ściany – i tu przypomina się historia pierwszego zagranicznego trenera PGE Skry Bełchatów, czyli Daniela Castellaniego.
Współpracę z Ireneuszem Mazurem zakończył po mistrzostwie Polski, bo uznał, że nawet najlepszy polski fachowiec nie rozwinie zespołu w takim stopniu, jak mag z Argentyny. Życie pokazało, że miał rację, podobnie jak Polski Związek Piłki Siatkowej sprowadzając kiedyś Raul Lozano. Ten Argentyńczyk nie był nawet w połowie tak sympatyczny, jak jego rodak z Bełchatowa, ale jedno trzeba mu przyznać – nauczył naszych graczy i działaczy innej etyki pracy, otworzył drzwi do lepszego siatkarskiego świata. I nawet jeśli denerwował arogancją, dużo dobrego po sobie zostawił. A wszystko dlatego, że obaj panowie byli po prostu dobrymi trenerami – a że akurat zagranicznymi, to zupełnie inna sprawa.
O Skrze wspominam nieprzypadkowo, bo już jutro walczyć będzie w Rzeszowie o szansę na uratowanie bardzo słabego sezonu. Będzie walczyć z polskim trenerem za sterem, choć wiele wskazuje na to, że w nowym sezonie znów pojawi się szkoleniowiec spoza naszego kraju.
Reklama
Nie to jest jednak najistotniejsze, a to, by zawsze szukać jednak najlepszego szkoleniowca, a dopiero po przejrzeniu jego szkoleniowego CV zaglądać w paszport. A oceniać jego dokonania tylko i wyłącznie przez pryzmat wyników, a nie tego, w jakim komentował te wyniki języku.
Jak zwykle piszę te słowa z perspektywy Zanzibaru, gdzie zatrudniłem… zagranicznego trenera. Zagranicznego, czyli polskiego, ale zaufanego. Gdybym miał takiego na miejscu, gdybym zobaczył, że trener Dulla Boys się nadaje, nie szukałbym innego, ale szybko zobaczyłem, że treningi to coś gorszego niż dawne lekcje WF. Nie znając rynku lokalnego, postawiłem na trenera z Polski – choć akurat Mateusz Cetnarski pokazuje chłopcom z Jambiani zupełnie nowy piłkarski świat. I takiego trenera dla reprezentacji Polski też bym chciał, takiego, którego będą cenić od pierwszego dnia i patrzeć w niego jak w obrazek. Ale tu kłaniają się proporcje: na takiego PZPN nie stać, tacy mają inne plany i kadrze poświęcać najlepszych lat nie chcą. Zwłaszcza tej polskiej.