Tomasz Stamirowski, właściciel Widzewa, mówi o sponsorach, akademii, ośrodku treningowym i transferach, w tym Pirula z ŁKS-u.
Czy rok temu przyjmując życzenia spodziewał się pan, że zostanie właścicielem Widzewa?
Tomasz Stamirowski: Nie, nie spodziewałem się. Myślałem o Widzewie, zastanawiałem się, co będzie dalej, ale nie w kontekscie osobistym.
Gdy przejmował pan klub, wydawało się, że ciężko będzie tak szybko dołączyć do czołówki. Nie było trenera, drużyny, pieniędzy. Kibice byli sfrustrowani…
– Trzeba powiedzieć sobie jasno: gdyby nie dodatkowe pieniądze właścicielskie, Widzew w lipcu miałby kłopoty z wypłatą wypłatą wynagrodzeń. Może nie byłaby to sytuacja dramatyczna, ale byłoby bardzo ciężko znaleźć pieniądze. Zeszły sezon był takim zawieszeniem. Patrząc z biznesowego punktu widzenia, mieliśmy pół roku, kiedy szefem klubu była osoba, o której wiadomo było, że raczej się rozstaniemy. Przez kolejne pół sezonu Piotrek Szor był pełniącym obowiązki prezesa, więc mieliśmy poczucie tymczasowości i zawieszenia, co z perspektywy biznesu i klubu nie było dobre. Pod względem sportowym było tak, że musieliśmy pożegnać się z bardzo dużą liczbą graczy. Dla mnie bardzo rozczarowujące było to, że nie doczekaliśmy się młodzieżowców, którzy mogliby grać w lidze. Konieczna była wymiana trenera. Jak widać, zmian było dużo, tylko w pierwszej drużynie. Niepewność była duża, bo nie było wiadomo, czy zapełnimy stadion.
A sponsorzy?
– Pamiętajmy, że w ostatnich latach ich nie było, poza gronem pozyskanym po reaktywacji i Murapolem. Organizacyjnie było bardzo dużo zrobienia, bo mieliśmy też sygnały od najemców lóż, że się zastanawiają, czy zostać.
Już po przejęciu Widzewa powiedział pan, że awans nie jest najważniejszym celem. Tak pan uważał, czy to była to tylko próba zdjęcia presji?
– Wtedy to była realna ocena. Jestem z biznesu, więc lubię na coś patrzeć racjonalnie, choć na Widzew patrzę sercem. Gdy wtedy sprawdzaliśmy typy bukmacherów, a oni mają dobre rozeznanie, to Widzew nie był wymieniany w gronie faworytów do awansu. Byli nimi Arka, ŁKS, Korona, bardzo mocno zbrojąca się przed sezonem. Stwierdzenie, że awans nie jest najważniejszy, było realną oceną, by nie pompować nastrojów. Poza tym liga jest wyrównana. Załóżmy, że nie awansujemy i co wtedy, robimy kolejną rewolucję? Patrząc na kluby osiągające sukces, widać pewną ciągłość. Chodzi o trenera czy styl. Musi też być stabilność finansowa. Moja inwestycja polega na tym, że wykładam pewną kwotę co roku, co czego się zobowiązałem. Daje to klubowi określoną stabilność, o ile oczywiście nie odleci pod względem kosztów.
Prezes Mateusz Dróżdż powiedział kibicom, że Widzew skończy rok z dwoma milionami na minusie.
– Nie jest to zaskoczenie, bo bilans na półrocze wykazuje dwumilionową stratę. Nie chcę teraz tego wywlekać, ale to realne.
Czy to oznacza, że płynność finansowa jest zagrożona?
– Jak wspominałem, Widzew wystartował z deficytem, ale dofinansowałem go 4 mln zł na starcie. Część poszła na spłacenie pewnych zobowiązań. Chcę jednak wszystkich uspokoić, że nie zagraża to stabilności klubu. Moja inwestycja daje tę poduszkę finansową. Trzeba dążyć do zrównoważenia budżetu. Priorytetem dla nas jest dział sportu.
Przeliczmy to: nasz koszt akademii, to ok. 2,6 mln zł, dlatego jeden taki transfer w ciągu dziesięciu lat uzasadnia nakłady. A przecież nie chodzi tylko o wychowanie gwiazdy, ale o zaplecze, by nie musieć pozyskiwać przeciętnych graczy. Jeśli na przykład wypadnie nam trzech stoperów, to musimy mieć zastępców właśnie na naszym zapleczu. Klub to nie tylko pierwsza jedenastka… Przyznam, że bardzo zbudował mnie przykład Konrada Reszki, który fantastycznie wykonał swoją robotę w dwóch meczach, co było niełatwym wyzwaniem. I właśnie po to jest też akademia.
Wiadomo jednak, że utalentowanych młodych piłkarzy łatwiej namówić do przyjścia do klubu z ekstraklasy niż z pierwszej ligi?
– Stąd moja motywacja, by jak najszybciej być w ekstraklasie. Bo to także kolosalna różnica we wpływach. Jak sobie obliczam, po awansie jest to co najmniej 9 mln zł. To olbrzymi zastrzyk gotówki, ponieważ koszty prowadzenia klubu jakoś fundamentalnie się nie zmieniają. Poza tym każdy klub ekstraklasowy jest w lepszej sytuacji pod względem pozyskiwania piłkarzy niż nawet najlepszy z pierwszej ligi.
W ekstraklasie łatwiej też o sponsorów.
– Widzew w swojej filozofii ma pozyskanie dużej grupy partnerów, dlatego jestem bardzo zadowolony, że taką grupę budujemy. Była duża niepewność o stabilność klubu. Ważne więc było, żeby pokazać, że działamy na zdrowych zasadach.
Firmy, które są w Widzewie, jak Owczary czy Deante, lub do niego wchodzą, jak ostatnio Panattoni, są własnością albo są zarządzane przez ludzi będących kibicami. Łatwiej się z nimi rozmawia, bo oprócz biznesu jest serce?
– Odpowiem tak: przez rok czy dwa to serce się nie zmieniło. Na pewno serce do Widzewa jest, ale biznes jest przyzwyczajony do weryfikacji.
Ze wszystkimi sponsorami się spotykałem, rozmawiałem. Owszem, sympatia do klubu bardzo pomaga, ale w takich rozmowach biznes jest ważniejszy.
Dużo mówi pan o akademii, więc zapytam o ten mityczny już ośrodek treningowy. Coś się w tej sprawie ruszyło?
– Odpowiem szczerze: żeby zbudować ośrodek, trzeba mieć grunt. Trudno zrobić projekt nie mając lokalizacji. Wiemy, gdzie są źródła dofinansowania, bo choćby Śląsk Wrocław połowę z 80 mln zł na ośrodek dostał z dotacji. Gdybyśmy chcieli wybudować bazę treningowa w Łodzi, musimy mieć 6-7 ha gruntu. To bardzo trudne, zwłaszcza że dziś deweloperzy zajmują każda plombę i stawiają na niej domy. Są grunty na Olechowskiej, ale bez mediów. Interesowaliśmy się Startem, który niszczeje i w który chcieliśmy zainwestować. Może na obrzeżach coś jest, ale my o tym nie wiemy. Jeśli ktoś wskaże nam jakąś lokalizację, będziemy wdzięczni. Pamiętajmy jednak, że ośrodek, to nie są tylko boiska, a cała infrastruktura, której brakuje na Łodziance. Jej położenie w parku sprawia, że nie można jej rozbudować, bo nie zgadza się konserwator.
Konieczna jest więc dobra współpraca z miastem. Jak wyglądają kontakty?
– Oceniając choćby przez pryzmat kontaktów z MAKiS-em, bardzo się poprawiły. To dobrze, bo czeka nas negocjowanie nowej umowy wynajmu stadionu, bo obecna się kończy. Do procesu licencyjnego musimy mieć nową. Udało się porozumieć w sprawie loży prezydenckiej, możemy zapraszać do niej gości biznesowych, a przecież nie należy ona do nas. Zostałem zaproszony do rady sportu. Dla mnie ważne jest, by pieniądze z miasta były rozdzielane według przejrzystych zasad, żebyśmy na początku sezonu wiedzieli, na ile możemy liczyć, a nie rywalizacja między klubami, kto dostanie więcej.
Jaki jest pana wpływ jako właściciela na zarządzanie klubem? Ile swobody ma zarząd?
– Zarząd decyduje, ale ja chcę mieć wiedzę, co się dzieje. Nie mylmy jednak wiedzy z decyzjami. Mogę zwrócić na coś uwagę, ale pod względem operacyjnym zarząd ma swobodę. Bardzo ważne jest, byśmy trzymali się pewnej wspólności. Chciałbym budować klub w oparciu o tradycję, charakter, ambicję, dlatego konieczne są pewne zachowania. Chciałbym wiedzieć, kto do klubu trafia, tak, jak to było przy wyborze trenera, i co dzieje się z kluczowymi osobami. Chcę wesprzeć klub swoim doświadczeniem biznesowym. Zapewniam, że mam co robić, bo prowadzę dosyć aktywne życie. Ale wciąż jesteśmy w takim momencie, że Widzew wymaga poukładania, by nie potykać się o własne nogi.
Kiedy pojawi się sponsor na koszulkach?
– Nie lubię rozmawiać o czymś, jeśli kontrakt jest niepodpisany. Cieszy mnie, że pojawiły się podmioty wyrażające chęć wejścia. Mogę powiedzieć, że przedstawienie nowego sponsora jest bardzo prawdopodobne, choć zostawiam sobie ten margines do ostatniego podpisu. Ważne, że mieliśmy z kim rozmawiać. Widzew musi się szanować, dlatego nie chodzi nam o szukanie pieniędzy za wszelką cenę, zwłaszcza u tych najważniejszych, koszulkowych. Nie jest tak, że ktoś by przyszedł, powiedział, że chce być na koszulce Widzewa, a my byśmy skakali z radości.
Z czego jest pan najbardziej zadowolony po tym pierwszym półroczu po przejęciu klubu?
– Na początku nie docierało do mnie to, choć wiele razy o tym słyszałem, że przywróciłem wiarę w proces reaktywacji Widzewa. Wiele osób włożyło w to wiele serca, ale znaleźliśmy się w dość wrażliwym punkcie, bo wejście z pierwszej ligi do ekstraklasy jest trudne. Nasza przewaga finansowa w trzeciej czy drugiej lidze była wielka, ale już w pierwszej takiej nie ma. Po drugie, ważna jest więź kibiców z klubem, bo w poprzednim sezonie ciężko się patrzyło a nasze mecze. Dziś spotykam się z wyrazami sympatii, życzliwości.
W Łodzi takie sytuacje są oczywiste, ale to było daleko od niej. Byłem też w pewnej firmie na Podkarpaciu, gdzie także rozmawiałem z ludźmi o sytuacji Widzewa. To pokazuje, jak wiele osób żyje tym klubem. Nie wszystkie wyjazdy są oczywiście takie radosne. Na przykład z Kielc wracałem w skowronkach, bo wygraliśmy, ale byłem też w Bielsku-Białej i nie był to radosny powrót. Owszem, przegraliśmy 0:4, ale cały czas staraliśmy się grać do przodu, by strzelić bramkę, a nie po czerwonej kartce murować. Przed nami runda, w której gra będzie zerojedynkowa. Musiałaby się zdarzyć wyjątkowa sytuacja, żeby dziewięć zwycięstw nie dało nam awansu.
W odniesieniu dziewięciu zwycięstw konieczne są wzmocnienia. Widzew stać na duże transfery?
– Głównym wyzwaniem jest znalezienie graczy pasujących do naszej koncepcji. Na pewno nie zrobimy kominów finansowych. Na Pirulo też zapewne byśmy zebrali pieniądze, lecz trzeba się zastanowić, czy jest sens robienia takiego transferu. Widzew ma pieniądze, choćby z tego, co wpłaciłem, ale chodzi o mądre ruchy. Szastać pieniędzmi nie będziemy. Trzeba sobie powiedzieć, czy potrzebujemy graczy na uzupełnienie składu, czy wzmocnień? Musimy patrzeć już wyżej i pod tym względem dokonywać transferów.
Czego życzy sobie pan w nowym roku, oczywiście oprócz awansu?
– Zdrowych sportowych emocji, że jak wygrywamy, to się cieszymy, a gdy przegrywamy, martwimy. Już na początku czekają nas trudne mecze. Chciałbym oczywiście, żeby dla nas skończyło się to happy endem. Jak każdy kibic Widzewa, chciałbym widzieć drużynę zaangażowaną, walczącą, mającą to widzewskie DNA. Wynik sportowy zależy od wielu elementów, a jednym z nich jest też szczęście. Będziemy go potrzebować, choćby przy koronawirusie, żeby uniknąć chorób.
Rozmawiał Jarosław Bińczyk