Euforyczny wybuch na stadionie Widzewa po strzale Frana Alvareza w doliczonym czasie gry był tak głośny, że poniósł się nawet na zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Ponad 20 lat oczekiwania na zwycięstwo z Legią zrobiło swoje – starszym kibicom łzy napłynęły do oczu, młodsi wreszcie poczuli smak czegoś, co wcześniej znali tylko z opowiadań.
Brytyjski pisarz Nick Hornby, zwariowany kibic Arsenalu, opisywał kiedyś w swojej doskonałej książce „Fever Pitch” (w Polsce ukazała się ona pod tytułem „Futbolowa gorączka”), co czuł, gdy jego ukochany klub zdobywał mistrzostwo Anglii w 1989 roku. Książka jest doskonała, polecam gorąco. Niestety nie mam pod ręką żadnego egzemplarza – a mam w domu zarówno polską, jak i angielską wersję, na której uczyłem się języka – więc postaram się przekazać sens jego rozważań. Z pamięci, więc z góry przepraszam, jeśli coś przekręcę…
Gdy Kanonierzy wygrali dwoma bramkami decydujący o mistrzostwie mecz na Anfield, Hornby oszalał ze szczęścia. Pisał potem z właściwym sobie humorem, że ktoś zapytał go, czy uczucie tego szczęścia po bramce Michaela Thomasa w końcówce można porównać z orgazmem, a on się chwilę zastanowił i odpowiedział: Nie do końca. Orgazm zdarza się się jednak znacznie częściej.
WIĘCEJ: Widzew gra do końca. Zawsze! – oto dowody
Hornby na mistrzostwo swojego Arsenalu czekał 18 lat, kibice Widzewa na wygraną nad Legią lat niemal 24. Gdy w kwietniu 2000 roku, jeszcze w ubiegłym wieku, łodzianie zwyciężyli 3:2, w ich bramce stał szkolący dziś bramkarzy Andrzej Woźniak, a za zabezpieczenie tyłów odpowiadali Piotr Mosór (dziś w Ekstraklasie bryluje jego syn Ariel) oraz aktualny trener Śląska Jacek Magiera. Stoperem Legii był zaś jej obecny dyrektor sportowy Jacek Zieliński, co pokazuje najlepiej, ile czasu upłynęło.
Mistrzostwa Arsenalu w żaden sposób nie da się porównać z jednym zaledwie zwycięstwem ligowym, ale chodzi mi o pokazanie emocji, na których opiera się cały kibicowski świat. Legia to dla Widzewa rywal wyjątkowy, za te trzy punkty wielu chętnie oddałoby nawet dwie wygrane nad rywalami, którzy nie mają takiej renomy i bazy fanów. Matematycznie tracisz wymieniając sześć oczek na trzy, ale jestem pewien, że spora rzesza kibiców mając taki wybór wybrałaby właśnie mniej punktów, ale za to zdobytych ze znienawidzonym rywalem. I to w takich okolicznościach!
W niedzielę mało kto na stadionie przy al. Piłsudskiego chłodno kalkulował. Bardziej niż fakt, że Widzew znacząco przybliżył się do utrzymania, liczył się fakt, że TU I TERAZ łodzianie byli górą w starciu z rywalami ze stolicy. Jako łodzian, kochający swe miasto, muszę przyznać, że antagonizmy na linii Łódź – Warszawa są spore, że nawet ci, którzy jeżdżą pracować do największego polskiego miasta, często go nie lubią. Ja dziś mieszkam pod Warszawą, ale nauczyłem się – podobnie jak nauczyłem się wyzbyć dawnych kibicowskich emocji – stolicę i ludzi stamtąd pochodzących szanować i cenić. Mają charakter i są świadomi własnej wartości, niechęcią wielu ludzi do tzw. warszawki się nie przejmują, bo wiedzą skąd pochodzą i – podobnie jak łodzianie – szaleńczo kochają swoje piękne miasto. Zachęcam więc, by to zrozumieć i zacząć zmieniać swoje podejście – niech mecze z Legią będą wyjątkowe, ale niech mniej będzie na nich wyzwisk, a odrobinę więcej szacunku. Ci goście z drugiej strony barykady są tacy sami jak Wy – też mają charakter i też szaleńczo kochają swój klub.
NIE PRZEGAP: Tomasz Stamirowski po Widzew – Legia: „Wygrana pokazuje, że Widzew idzie do przodu”
I od razu napiszę – tak, wiem, że to niemożliwe, przynajmniej w najbliższych latach. Ale wierzę, że z czasem gdzieś jednak pojawi się ten szacunek do kibiców rywala, bez którego (i bez których, tych fanóww właśnie) straciłaby cała Ekstraklasa. Mecz Widzewa z Legią obejrzało w moim Canal+ pół miliona widzów. PÓŁ MILIONA. W kodowanej stacji. Niech więc nikt nie mówi, że to wyblakły klasyk, czy zespołu pogrążonego w kryzysie, ale walczącego o puchary z drużyną, która musi drżeć o utrzymanie. Nic z tego. To po prostu Klasyk. Widzew kontra Legia. I kibice Legii też o tym wiedzą – nawet jeśli wygrane i upokorzenia Widzewa im spowszedniało, to te wygrane smakować musiały choć trochę wyjątkowo. A porażka zabolała mocniej niż zwykły cios od losu, albo od Stali Mielec.
Świadomie nie piszę nic o poziomie meczu – widziałem tylko skróty, nadrabiając w Tenisowym Raju, czyli Indian Wells, Ligę+ i Ligę+Extra. Gdy Widzew grał z Legią, komentowałem mecz Igi Świątek z Lindą Noskovą i na telefon nawet nie zerkałem. Ale gdy wszedłem na Twittera po powrocie z rozmowy z Igą na korcie, zobaczyłem, jak czerwono jest od komentarzy po golu Alvareza, jak żyła tym meczem piłkarska Polska i jak wielu moich kolegów widzewiaków wysłało mi po meczu wiadomości. Pisali i młodsi, i starsi, choć bardziej moi równolatkowi – bo znów poczuli się jak wtedy, gdy mieli lat -naście. Dziś mają rodziny i pierwszy raz pokazali dzieciom, jak smakuje wygrana Widzewa nad Legią. I ja to rozumiem, choć przecież mój syn urodził się w Warszawie, a tego meczu nawet nie oglądał, bo w tym czasie kibicował Idze Świątek.
Widzew – Legia. Znajdź się na zdjęciu!
Jest jakiś chichot losu w tej historii, że tę pierwszą od niemal 24 lat wygraną nad Legią daje Widzewowi trener, który wychował się zawodowo przy Łazienkowskiej. Gola strzela pomocnik, który zapewnia sobie piękne wspomnienia na całe życie – w Łodzi poczuł się prawdziwym piłkarzem, czego nie doświadczyłby w niższych hiszpańskich ligach. Teraz ma w telefonie dziesiątki filmików pokazujących, jakiego gola strzelił, w jakim momencie i jakiemu klubowi.
Teraz Widzew musi jak najwięcej zbudować na tej wygranej. Jak najszybciej się utrzymać, a potem przygotowywać zespół na nowy sezon. Dla kibica te trzy punkty znaczą więcej, ale w tabeli to wciąż tylko trzy oczka. Do utrzymania brakuje jeszcze trzech wygranych i warto o tym, w panującej w Łodzi euforii pamiętać.
Żelisław Żyżyński, dziennikarz Canal+Sport