Kolejne kary sypiące się na ŁKS pokazują, jak trudne jest zarządzanie klubem sportowym.
Nieszczęścia nie chodzą parami, jak mówi przysłowie, ale większymi stadami. Przykładem jest ŁKS, który w przededniu historycznej chwili, jaką będzie otwarcie nowego stadionu, przeżywa potężne problemy. Zaczęło się od rozwiązania kontraktu przez Mikkela Rygaarda z powodu zaległości, później przyszedł zakaz transferowy nałożony przez FIFA, a że na “pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą”, do sankcji przyłączył się PZPN, też zakazując transferów i nakazując zapłacić 20 tys. zł kary. Znając życie to nie koniec, bo kolejni wierzyciele poczuli się ośmieleni. Nie można zapomnieć, że wcześniej była też plaga kontuzji.
Oby tylko nie spadła na klub lawina roszczeń, bo trudno będzie ją zatrzymać. Doświadczenie mamy świeże, bo niedawno przeżywaliśmy podobne traumy z Widzewem i ŁKS-em, zakończone upadkiem, żmudną i kosztowną reaktywacją. Klub z al. Unii próbuje ratować wizerunek publikując oświadczenia. Nerwowe, dlatego myli w nich FIFA i UEFA, usprawiedliwia się, że “wspomniane kary, podobnie jak powody ich nałożenia, są i w tym przypadku skutkiem nie nowych, a podjętych w przeszłości decyzji”. Żaden z piłkarzy czekający na zaległości dzięki temu pieniędzy nie dostanie.
Wracając jednak do sedna, nikt ŁKS-u w kłopoty nie wpędził, a winnym coraz większych problemów jest on sam. Konkretnie władze spółki.
Wielokrotnie pisałem, że prezes Tomasz Salski niemal wzorowo prowadzi klub, odnosząc sukces za sukcesem, bo tak trzeba było traktować kolejne błyskawiczne awanse. Sport jest jednak nieprzewidywalny, a faworyci nie zawsze wygrywają.
O ile ze spadkiem z ekstraklasy można było się liczyć, bo klubu nie stać było na prawdziwe wzmocnienia, to brak awansu w poprzednim sezonie był dużym zaskoczeniem. Władze ŁKS-u teoretycznie zrobiły prawie wszystko, by zminimalizować ryzyko. Sprowadziły dobrych i doświadczonych zawodników (Rygaard, Ricardinho), zatrzymały największe gwiazdy. Do powodzenia zabrakło niewiele, trochę szczęścia w barażu z Górnikiem Łęczna, w którym łodzianie byli lepsi, lecz przegrali.
Niestety, takie rzeczy w piłce nożnej się zdarzają, o czym pisał w felietonie prof. Leszek Bohdanowicz (tutaj). ŁKS jednak zapracował solidnie na dzisiejszy los. Od jego kibica usłyszałem, że decydentom zabrakło planu B.
Po kapitalnej rundzie jesiennej uznali, że drużyna jest już w ekstraklasie, a coraz większe wydatki zostaną spłacone z wpływów za transmisje telewizyjne i od sponsorów. Przeliczyli się i dziś są przykre efekty.
Reklama
Im więcej słyszę o kłopotkach ŁKS-u, tym bardziej przypomina mi się sytuacja Widzewa z lat 90. Wówczas też wydawano pieniądze bez opamiętania, licząc, że gotówka z transferów i europejskich pucharów nigdy się nie skończy. Stało się inaczej (też z powodu braku pieniędzy) i klub wpadł w potężne tarapaty. Różnica jest jedna: zespół z al. Piłsudskiego dwa razy był mistrzem Polski, wystąpił w Lidze Mistrzów, sprzedał kilku zawodników za wielkie pieniądze. Ale koszty były tak duże, że upadku nie dało się zatrzymać.
Jeśli chodzi o podobieństwa, to też słyszałem wtedy o potencjalnych sponsorach stojących za rogiem, czytałem oświadczenia, że wszystko idzie w dobrym kierunku i że taki klub upaść nie może. A upadłby, gdyby nie ratunek m.in. z Włoch. W ŁKS swojego Zbigniewa Bońka nie widać, a wyciągać go z kłopotów musi właściciel, bo w zbawców nie wierzę. Na razie sam, bo porażka jest przecież sierotą.
Klub z al. Unii jeszcze nie przegrał, bo ma duży potencjał sportowy. Ciekawe tylko, czy piłkarzom, którzy nieregularnie dostają wypłaty, będzie się chciało chcieć? Z doświadczenia wiem, że różnie z tym bywa. Oby teraz sprawdził się scenariusz pozytywny, niestety ten rzadszy.